Ta relacja miała nigdy nie powstać, bo w Atlas Arenie byłam całkowicie prywatnie. I tak też ją napiszę, a zrobię to, ponieważ był to mój pierwszy koncert Slipknot i ostatni koncert w Łodzi.
Tak naprawdę widziałam Slipknot już wcześniej, ale to nie był ich koncert. Koncert był Metalliki, a oni go tylko supportowali. Przynajmniej tak to wtedy postrzegałam. Byłam osiemnastoletnią gówniarą, na swoim pierwszym koncercie i to od razu ukochanej kapeli. Slipknot był da mnie tylko zespołem, którego nie lubię, ale muszę jakoś przeczekać. Jak łatwo się domyślić, skończyło się tak, że ze Stadionu Śląskiego wyszłam jako ich fanka.
I Am Hated
Owszem, na początku byli przeze mnie nienawidzeni. Teraz już nawet nie potrafię uzasadnić dlaczego. Jakiekolwiek były tego powody, wszystkie zniknęły w Chorzowie. To, co wtedy pokazał Slipknot, szesnaście lat później ściągnęło mnie do Łodzi, by w końcu zobaczyć ich na indywidualnym koncercie. Choć od mojego ostatniego spotkania z zespołem minęły prawie dwie dekady, zmieniły się tylko maski. Kilka albumów później, wciąż tworzą coś, co nazywam pięknym hałasem. Jest ciężko, ostro, głośno. Piosenki mają jednak melodię i da się je rozróżnić. A wokalista, to nawet więcej niż krzyczeć potrafi! Nie da się tego powiedzieć ani o Adamie Darskim, ani o jego formacji. Dlatego, jako że byłam tam prywatnie, występ Behemotha sobie podarowałam. Myślałam, że będę sprytna. Ominę zespół, którym gardzę, pozwolę konkurencji już się zmęczyć i przyjdę wypoczęta tuż przed samym Slipknotem. “Mam plan, wykonam go sam”. Nie wyszło. Ten plan miała większość publiczności, a wśród niej był nawet ten pan, co ma plan. Teraz wiemy, na co mu była ta pożyczka.
Energia atomowa
Slipknot nigdy nie stał się zespołem, który darzyłabym niemal religijną czcią. Nie kocham go, ale szczerze lubię. A gdy jestem wkur…zona, jest po prostu niezastąpiony, żeby się rozładować. Do Łodzi nie jechałam więc w poszukiwaniu ekstatycznych, duchowych uniesień. Po te wybieram się na Pearl Jam. Od Slipknota oczekiwałam, że spuści wszystkim porządny metalowy łomot i się nie zawiodłam. Nie mylmy jednak pojęć. Zwykła napierdalanka, to była na supporcie. Gwiazda wieczoru, dała wzorowy metalowy koncert. Właśnie tak się powinno grać. Z pasją, energią, siłą i świetnym kontaktem z publiką. Były oczywiście tak zwane efekty. Jakieś wybuchy, ogień… Jednak nic z tego nie miało większego znaczenia. Równie dobrze, mogliby grać na pustej scenie. Po zeszłorocznym Rammsteinie, żaden wybuch już na mnie wrażenia nie zrobi. Robi je natomiast energia, jaką wysyła zespół, a tą Slipknot ma atomową. Po dwudziestu latach grania, nie upuścili ani odrobiny pary.
Wszyscy tańczą!
Jak podaje Wikipedia “Bomba atomowa czerpie swoją energię z reakcji rozszczepienia ciężkich jąder atomowych na lżejsze pod wpływem bombardowania neutronami. Rozpadające się jądra emitują kolejne neutrony, które bombardują inne jądra, wywołując reakcję łańcuchową.” Jest to idealny opis tego co działo się na płycie. Siła płynąca ze sceny, wprawiła w ruch połowę tam obecnych. I nie mówię tu o tupaniu nóżką, machaniu główką czy nawet o podskakiwaniu. To było trzydziestometrowe pogo! Ludzie wychodzili z niego mokrzy jak spod prysznica, a z każdym kolejnym utworem pod sceną robiło się luźniej o kilku poległych. Nie bez powodu, relację tę piszę dwa dni po koncercie. Jednak to, że wcześniej nie byłam w stanie utrzymać pozycji siedzącej, nie wynika z odniesionych obrażeń, a tylko ze świetnej zabawy. Jestem wdzięczna wszystkim, którzy tam ze mną byli, bo dawno nie widziałam tak rewelacyjnej publiki (poza kilkoma drobnymi minusami, o których później). Nie trzeba było, ani drętwo stać jak ten kołek, ani walczyć o życie. Nie musiałam też oglądać koncertu z ekranu czyjegoś smartphona, bo te zostały wyjęte tylko na pamiątkowe zdjęcie, podczas pierwszego utworu, po czym wróciły do kieszeni. Prawie jak za starych dobrych czasów.
Nienawidzę wszystkiego
Jak już pisałam, na koncercie byłam prywatnie i tak też piszę tą relację. A że prywatnie jestem uosobieniem Wednesday Addams i nienawidzę wszystkiego, muszę zadowolić swoją naturę malkontenta i trochę sobie ponarzekać. Nie na koncert, bo ten był rewelacyjny. Byłam pierwszy, ale z pewnością nie ostatni raz. Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o wizycie w Łodzi. Hasło promocyjne miasta Don’t invest in Łódź, miało być przewrotne, a okazało się dosłowne. Już po wyjściu z pociągu uderzyła mnie jego brzydota. Myślę sobie jednak “ok, nie każdy może mieszkać w Krakowie” i idę dalej. Ale im dalej, tym gorzej. Szaro, buro i ponuro. Wstyd zapraszać międzynarodowe gwiazdy do takiego miasta. Nie widzę też, ku temu żadnego powodu, bo Atlas Arena nie jest tego warta. Albo nie nadaje się na koncerty metalowe, albo ktoś dał ciała z nagłośnieniem. Jedną z rzeczy, za które cenię ten zespół jest głos Taylora. Niestety w Łodzi nie dało się go usłyszeć. Momentami trudno było nawet zrozumieć co śpiewa. W przypadku tego wokalisty, to naprawdę duża strata.
Dezorganizacja
Problemy z nagłośnieniem się zdarzają. Nawet na najlepszych obiektach. Atlas Arenę trudno zaliczyć choćby do dobrych. Na tak źle zorganizowanym koncercie jeszcze nie byłam. Gdybym chciała, wniosłabym nawet bombę, tak słaba byłą ochrona. Jedna bramka na pobieżne sprawdzenie wchodzących, druga na bilecik i już można śmigać na płytę. Ha! Właśnie nie! Mało tego, że kupując bilet za kilka stówek trzeba jeszcze płacić za szatnię. Mimo chęci, nie udało mi się wydać tych “skromnych” 5 zł, za sztukę odzieży, bo żadna z pięciu szatni nie przyjmowała już kurtek. Powód? Brak miejsc! Widać ciężko było przewidzieć ile będzie osób. A tego, że w lutym będą mieli kurtki, to już kompletnie nikt się nie mógł spodziewać. Polecono mi wejść z kurtką. Hit wszechczasów! Całe szczęście, że spałam w hotelu, bo toreb nie przyjmowano wcale. Wejść z nimi też nie pozwolili. Co więc w sytuacji, gdy jedziemy z daleka? Tego już się nie dowiem, bo była to moja ostatnia wizyta w Atlas Arenie.
Chcę więcej!
Koncert w Łodzi przypomniał mi, dlaczego prywatnie nie chodzę na koncerty w Polsce. Chociażby słynne “napierdalaj” krzyczane w stronę zespołu (tak proszę pana, Corey na pewno zrozumiał). Odnoszę wrażenie, że nawet gdyby na scenie występował pianista klasyczny, znaleźliby się tacy, co kazaliby mu napierdalać. Ale to tylko drobny szczegół, który nie był w stanie zepsuć tego rewelacyjnego koncertu. Tak samo jak brzydka Łódź, czy niezorganizowana Atlas Arena. Bawiłam się świetnie i już nie mogę się doczekać, żeby znowu pomęczyć trochę mój kark. Nie wiem jeszcze gdzie ani kiedy, ale na pewno się spotkamy. Do zobaczenia larwy!