16 czerwca miałem przyjemność uczestniczyć w koncercie Monolord. Szwedzką załogę supportowała poznańska Tortuga. Przyznaję, że to było naprawdę trafne połączenie, ale nie mogło być inaczej. W końcu organizatorem koncertu była ekipa Soulstone Gathering.
Naprawdę chciałem zdać relację z tego eventu trochę wcześniej. Jednak, jak to zwykle bywa, życie napisało inny scenariusz. No cóż, nie pierwszy to i nie ostatni zapewne raz. Grunt, że znalazłem wolną chwilę i kawałek zacienionego miejsca, gdzie temperatura jest nieco bardziej sprzyjająca skupieniu uwagi. To będzie relacja krótka i treściwa, tak jak miniony wieczór.
To była kolejna niedziela z koncertem. Dwa tygodnie wcześniej udało mi się dotrzeć na Elder. Tamten koncert również odbywał się w Krakowie i był zorganizowany przez Soulstone Gathering. W poprzednim tekście kolejny raz pochwaliłem ekipę za kawał cudownej pracy, którą wykonują. Cóż, koncert Monolord również był zorganizowany na najwyższym poziomie. Więc znowu organizatorom należą się wielkie propsy. Zwłaszcza, że frekwencja tym razem nie była porażająca. Ciepły, niedzielny wieczór. Po zimnym i deszczowym maju wiele osób zapewne chciało nacieszyć się nadchodzącym latem.
Tortuga na scenie
Ja natomiast skierowałem swoje kroki, a właściwie samochód, w kierunku ZetPe Te. Po walce z parkingami nareszcie udałem się w stronę wejścia i pierwszy raz trzymałem kciuki, żeby start opóźnił się choć z 15 minut. Udało się! Do klubu wchodziłem, gdy ze sceny zaczęły płynąć pierwsze dźwięki. Zaczął ansambl z Poznania. Tortuga to kwartet, który nie boi się delikatnie poeksperymentować. Widziałem ich podczas jednej z edycji Red Smoke Festival. Grali wówczas na małej scenie krótki set. Spodobała mi się fajna energia i ciekawe motywy, jednak klubowy koncert w godzinach wieczornych to zupełnie inna bajka. Chłopaki wypadli świetnie. Ich doomowy ciężar fajnie przeplata się z ciekawymi, orientalnymi smaczkami na gitarze. Wokalu nie jest specjalnie dużo, ale jak już się pojawia, to robi to w punkt. Sekcja kosi niemiłosiernie, a całość wychodzi interesująco. Widać, że od ostatniego razu kiedy ich widziałem, nie próżnowali. Świetne zgranie, dobry kontakt z publiką. Rozgrzewka zakończona.
Czas na Monolord
Gwiazdą wieczoru były szwedzki kolos – Monolord. Czekałem na ten koncert od jakiegoś czasu i gdy tylko SG ogłosili, że ściągają ich do Krakowa, wiedziałem, że ta data będzie jedną z ważniejszych w kalendarzu koncertowym na rok 2019. Czułem w kościach, że to może być dobry gig i mówiąc szczerze, nie pomyliłem się. Bywają zespoły, które widząc niewielką ilość osób uczestniczących w koncercie błyskawicznie się dystansują i odgrywają materiał bez polotu. Mimo, że ci słuchacze jednak przyszli i starają się wspomagać kapelę. Zupełnie inaczej zachowuje się Monolord. Oni niezbyt przejęli się frekwencją, skupili się na tym, że jednak ktoś jest i głośno nawołuje do zabawy. I wyszło im na dobre, im i nam, słuchaczom. Szwedzi od początku przyjęli taktykę macie wpierdol. I trzymali się tego do samego końca.
Zresztą jak mogłoby być inaczej, skoro pod sceną się gotowało. Tłum skandował, a kapela rzucała riffami. Monolord to trio pochodzące z Goteborga. Ich muzyka to wypadkowa doomowego ciężaru oraz stonerowego luzu. Wszystko jest podszyte wokalem, który czasami wjeżdża w hard rockowe wręcz rejestry. I dokładnie to było na scenie. Ciężkie riffy gitary równoważyły się z pomysłowymi solówkami, które w fajny sposób dodawały lekkości. Bas doskonale środkował szaleństwa gitar oraz pompował groove wraz z bębnami. I owszem, nie jest to muzyka, która w jakiś sposób jest nowatorska, jednak zarówno studyjnie, jak i na koncercie wchodzi w głowę. A Monolord to koncertowa maszynka do sprawiania, że ludzie z uśmiechem na ryjcach będą skakać pod sceną.
Maciek Juraszek