House of Cards pożegnał się z widzami rozczarowującym 6 sezonem. Co prawda, domek z kart się posypał, lecz wcześniej stał dumnie i niezachwianie. Dlatego też w tym tekście postanowiłam przypomnieć jego najlepsze strony oraz tym samym zachęcić do nieprzekreślania flagowej produkcji Netflixa.
Twórcy House of Cards ustawili poprzeczkę bardzo wysoko – zarówno sobie, jak i innym serialom. Dlatego kiedy 2 listopada został wyemitowany ostatni, wyraźnie słabszy od poprzednich sezon, ze wszystkich stron spadły lawiny krytyki. Narzekano m.in. na upychanie zbyt dużej ilości wątków i ich pośpieszne kończenie, przewidywalność, wątpliwe ukazanie feminizmu… i niestety muszę się zgodzić z tymi zarzutami. Przychodzi mi to tym ciężej ze względu na świadomość, że cień nieudanego finału potrafi skutecznie zasłonić blaski nawet najlepszego serialu.
Osoby, które dotąd nie zabrały się za oglądanie House of Cards, mogą dojść do wniosku, że teraz, kiedy powszechnie wiadomo o losie Franka, nie ma sensu nawet zaczynać tego serialu. Jednak akurat w tym przypadku spoilery (zwłaszcza tak ogólne i niewynikające bezpośrednio z fabuły) nie stanowią takiego problemu, jakim byłyby, dajmy na to, w Grze o tron. Rozrywka nie polega bowiem na samym śledzeniu akcji, a na solidność domku z kart składa się wiele innych elementów.
Make House of Cards great again
Aktorstwo – liczba nominacji i prestiżowych nagród (takich jak Złote Globy i Emmy) mówi sama za siebie. Kevin Spacey jako Francis Underwood daje prawdziwy popis w swojej życiowej roli (choć akurat w jego przypadku bez trudu znalazłoby się kilka wcieleń zasługujących na to miano). O Kevinie można powiedzieć wiele, ale na pewno nie można mu odmówić talentu. Trzeba też przyznać, że jego brak był dotkliwie odczuwalny w 6 sezonie. Swojemu serialowemu mężowi nie ustępuje Robin Wright w roli skomplikowanej i niejednoznacznej Claire. Bez zarzutu wypadają również postaci drugiego i trzeciego planu, które zapadają w pamięć mimo mniejszej ilości czasu ekranowego. Michael Kelly w roli Douga – prawej ręki Franka, Lars Mikkelsen jako (wyglądający dziwnie znajomo) prezydent Rosji czy Corey Stoll jako uwikłany w nałogi kongresmen są bardzo przekonujący w swoich kreacjach.
Burzenie czwartej ściany (mój ulubiony zabieg) – główny bohater jest swego rodzaju przewodnikiem widza i prezentuje mu wydarzenia ze swojej perspektywy. Sceny zawierające zarówno całe monologi, jak i pojedyncze spojrzenia, gesty, mrugnięcia okiem skierowane prosto w obiektyw kamery należą do najbardziej wyczekiwanych. Taki sposób przekazywania historii może sugerować, że wszystko jest wyjaśniane i podawane widzowi na tacy. Nic bardziej mylnego, a to dlatego, że Frank nie jest typem człowieka, który dzieli się wszystkimi swoimi zamiarami. Ponadto zmieniające się jak w kalejdoskopie układy polityczne wymagają od widza koncentracji i skupienia.
Polityczna fikcja?
Serial przedstawia mroczne kulisy wielkiej polityki oraz bezlitosne zasady funkcjonowania mediów. Taki obraz skłania do refleksji na temat wymienionych sfer znanych z prawdziwego życia i bynajmniej nie są to wesołe wnioski. W House of Cards fikcja łączy się z faktami. Ważnymi wątkami są m.in. zagrożenie terrorystyczne (ISIS jest „grane” w serialu przez ICO), ruch bliźniaczy do #metoo czy burzliwe relacje na linii USA–Rosja (Viktor Petrov jest oczywistym odpowiednikiem Vladimira Putina, już na poziomie inicjałów). Pojawiają się także znacznie bardziej zawoalowane aluzje, np. do postaci Donalda Trumpa.
Kadry naszpikowane są symbolami – nierzucającymi się w oczy szczegółami, które rozszerzają odczytanie sceny. Niejednokrotnie wiszący w tle portret jednego z prezydentów Stanów Zjednoczonych na swój sposób komentuje wydarzenia lub rozmowy rozgrywające się na pierwszym planie.
Uczta dla zmysłów
Elliot Goldenthal powiedział, że „najlepsza ścieżka dźwiękowa to taka, której nie słychać”. Słowa te musiał wziąć sobie do serca odpowiedzialny za soundtrack do House of Cards Jeff Beal. Jego minimalistyczne kompozycje idealnie dopełniają przedstawiane wydarzenia, z reguły nie wybijając się na pierwszy plan.
Podobnie jak muzyka, oszczędna jest również praca kamery, która przez większość czasu pozostaje nieruchoma. Dzięki temu każdy ruch jest znaczący i pojawia się tylko w kluczowych momentach. Stroną wizualną zachwyceni będą wszyscy miłośnicy symetrii, która zdecydowanie króluje w serialu. Starannie skomponowane kadry ilustrują ułożony, skalkulowany świat polityki.
Robin Wright – jako odtwórczyni pierwszoplanowej roli kobiecej oraz reżyserka 10 (spośród 73) odcinków zasługuje na odrębny akapit. Poza tym, że zachwyca grą aktorską i pracą na stołku reżyserskim, prezentuje się zjawiskowo pod względem czysto estetycznym. Claire w jej wykonaniu jest uosobieniem szyku i elegancji. Tematowi jej stylu można by poświęcić nie tylko akapit, ale i cały artykuł. Sposób chodzenia, mówienia i każdy jej gest wręcz ociekają kobiecością, przez co oglądanie jej na ekranie to sama przyjemność.
House of Cards wielkim serialem jest. Dlatego mimo wszystko warto dać mu szansę i pozwolić Underwoodom oprowadzić się po Waszyngtonie. A jeśli chcemy uniknąć rozczarowującego finału, zawsze można przerwać oglądanie wcześniej. Jedną z opcji jest uznanie ostatniej sceny 5 sezonu za otwarte zakończenie i udawanie, że 6 sezon nigdy nie powstał. Przynajmniej ja mam taki zamiar, gdy po latach powrócę do tego tytułu.