Soulstone Gathering Festival 2018 dobiegł końca. Dwa dni, kilkanaście zespołów, wystawa sztuki, pyszne jedzenie i oczywiście najlepszy i niepowtarzalny klimat. Zapraszam na subiektywne i jak zwykle spóźnione sprawozdanie z imprezy!
Krakowski ruch w piątkowe popołudnie jest najgorszy. Nie pomoże zaplanowanie trasy i wyjazd dużo wcześniej niż trzeba. Wjechałem do Krakowa i utknąłem. Niestety, przez korki spóźniłem się na otwarcie festiwalu. Zespołem, na którego barkach spoczęła ta odpowiedzialność był warszawski Ignu. Lubię ich połączenie vintage’owych brzmień i świetnej energii. Zarówno na płycie, jak i na żywo. Na szczęście miałem okazję sprawdzić ich podczas Red Smoke Festival.
W festiwalowy nastrój wprowadził mnie zespół Ciolkowska. Rosyjski kolektyw zabrał zgromadzonych na pierwszą tego dnia wycieczkę w gwiazdy. Z tą nazwą spotkałem się już kilka razy, jednak nigdy nie miałem okazji ich posłuchać. Błyskawicznie zostałem fanem zespołu. Fajne, pokręcone granie. Dużo space rocka, jeszcze więcej przestrzeni, ciężar niewielki. Przyjemne rozpoczęcie imprezy, uśmiech na twarzy i błogi spokój. Właśnie zaczynam weekend! Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się niemiecki kwartet, Black Salvation. Ciężar nieco wzrósł, jednak spora doza psychodelii i spejsów została. Za to zrobiło się mniej przestrzeni, a więcej jammów. Psychodeliczne retro tematy nie zawsze są zjadliwe, na szczęście nie da się tego powiedzieć o Black Salvation, którzy są naprawdę rewelacyjni. Vintage’owe tematy przewlekały się tutaj z dość mrocznym klimatem, a to wszystko bujało wybitnie. Do tego ciekawy wokal i świetne improwizacje.
Wspaniały powrót Palm Desert
Po zakończeniu koncertu Niemców, nadszedł czas na krótką przerwę. Poszedłem więc zerknąć na merch i zakupić sobie coś do picia. Wszakże, to dopiero początek i o suchym pysku do późna nie da się wytrzymać. Z pełnym kufelkiem popędziłem pod scenę, gdzie zdążył zainstalować się wrocławski Palm Desert. Zespół, który chyba był w stanie rozpadu, powrócił w świetnym stylu. Jeśli chodzi o stan zawieszenia działalności Palm Desert, to moje informacje nie są pełne, więc nie chcę siać fermentu. Jednak wzmożona działalność Spaceslug i wokalista za granicą, kazały sądzić, że w ich obozie nie dzieje się zbyt wiele. Nie ważne, dobrze że zagrali.
Palm Desert, to jeden z najważniejszych zespołów, które przyłożyły się do budowy sceny stonerowej w Polsce. Od zawsze prezentowali psychodeliczny vibe z mocnym zamiłowaniem do dźwięków z kalifornijskich pustyń. I taki też zagrali koncert. Pełen piachu i niezwykłej energii. A niespodzianką był gościnny występ Bartka ze Spaceslug. Przyznam, że trochę za nimi tęskniłem. A miałem okazję widzieć ich w akcji podczas pamiętnej edycji SG Festival aka Studniówka.
Niesamowity lot w kosmos!
Przedostatnim występującym pierwszego dnia był warszawski Weedpecker. Wybaczcie, ale nie będę pisał po raz enty, że są fenomenem. Tylko w tym roku widziałem ich minimum dwa razy i tyle też czytaliście moich relacji z ich koncertów. Tak, są świetni, czarują dźwiękami i doskonale bawią się na scenie. Jeśli są zespoły, które zaczynały bez ciśnienia i cały czas grają bez ciśnienia, a jednak jakość zjednują sobie coraz więcej fanów i grają coraz większe koncerty, to Weedpecker jest dokładnie tym zespołem. Bez gwiazdorzenia do przodu. To obecnie jedna z czołowych kapel na polskiej scenie.
Zamknięciem pierwszego dnia festiwalu zajęli się Panowie z zespołu My Sleeping Karma. I nie będę ukrywał, że jest to zespół, na którego koncert czekałem od dłuższego czasu. Muzykę Niemców kocham bezwarunkowo, więc wieść o ich koncercie spowodowała u mnie bardzo wysoki strzał endorfin. I doczekałem się i zostałem uszczęśliwiony. Koncert My Sleeping Karma był porażający. Z jednej strony potężne pokłady nieziemskiej energii, z drugiej zaś ogromna przestrzeń i hipnotyzujący klimat. Na początek gitara, cudownie przechodząca między lekkimi, kosmicznymi, transującymi nutkami w konkretne, mocne riffy. Doskonale budująca napięcie utworów. Następnie genialne syntezatory. Tworzyły świetne tło i budowały przestrzeń numerów. Wwiercały się w głowę w niesamowity sposób. Nad wszystkim pieczę trzymała sekcja rytmiczna. Szybka, klimatyczna i napędzająca całość w sposób wręcz absurdalny. Oczywiście, dla mnie ich koncert mógłby trwać do rana, jednak wyspać się też trzeba. Po wspaniałym występie My Sleeping Karma udałem się na nocleg, przygotować się na atrakcje dnia drugiego.
Kulturalna sobota
Kolejny dzień przyniósł kolejną porcję niezwykłych wrażeń. Zaczął się bardzo wcześnie. I bardzo kulturalnie, gdyż już od godziny 12 w południe można było podziwiać prace artystów podczas Galerii Sztuki Audio-Wizualnej Soulstone Gathering & ShoeShine. Przyznaję, inicjatywa zaskakująca, acz szalenie ciekawa. Co więcej, o godzinie 14 w salach wystawowych zagrała Andromeda Space Ritual. Coraz bardziej znany i już bardzo lubiany skład z Krapkowic. Obcowanie z ich muzyką przy tak niesamowitych instalacjach było czystą przyjemnością. Space rock, kosmiczne światła i świetne scenografie to połączenie doskonałe. Po koncercie był czas, by zwiedzić pozostałą część wystawy. A było na co popatrzeć. Dziwne rzeźby, ciekawe portrety, psychodeliczne obrazy, humorystyczne rysunki, instalacje artystyczne.
Nie jestem znawcą sztuki wizualnej więc nie będę się rozwodził na temat pokazanych tam dzieł. Powiem tylko, że największe wrażenie zrobiły na mnie złomowe rzeźby od Rusty, prace Pawła Kurandy (naprawdę, plakaty SG w formie rysunku ręcznego robią robotę) oraz obrazy Amelii Rajewskiej. Chociaż przyznaję, że rysunki Olka spowodowały, że do późnej nocy miałem dobry humor. Jednak nie wszystko było idealnie. Wiem, że to pierwsza taka sytuacja z tą wystawą, organizatorzy więc jeszcze się uczą. Ale po pierwsze, za słabe oznakowanie miejsca. Po drugie, na pierwszy rzut oka wystawa sprawiała wrażenie nieco pustej. Jednak znając Jacka, to nie jest ostatnie słowo i następna wystawa będzie dograna perfekcyjnie. A jak już jesteśmy przy wizualnym aspekcie całego festiwalu, to nie mogę zapomnieć o ogromnych słowach uznania dla Vortex Visual Division. To co zrobiła Bogna z ekipą podczas tegorocznej edycji SGF zmiażdżyło mi mózg. Genialny wystrój knajpy, piękne, psychodeliczne wizualizacje, gra świateł, kosmos na ścianach, sufitach i w głowie!
Z cmentarza w gwiazdy
Po delikatnym, spokojnym wstępie nadszedł czas na część koncertową. O ile piątek upłynął pod znakiem dźwięków raczej stonowanych, klimatycznych i relatywnie spokojnych, o tyle sobota była totalnym, sonicznym wpierdolem. Zaczęło się w miarę luźno. The Necromancers z Francji, pokazali fajną szkołę grobowego hard rocka. Trochę ponury klimat, całkiem fajne pomysły i sporo luzu. Szybko, niby okultystycznie, a jednak dość wesoło. Kolejną ekipą był Spaceslug. To następna, nie ostatnia na tej imprezie kapela, którą miałem okazję obserwować na żywo w tym roku. Co więcej, poczynania chłopaków z Wrocławia śledzę niemal od początku ich działalności i jaram się niesamowicie tym co robią. Kosmiczny Ślimak, jak zwykle pokazał rogi. Umiarkowane tempa utworów, odpowiedni ciężar i oczywiście astralne podróże.
Sunnata! W tym miejscu zaczęło się robić coraz ciężej. To już ostatnia kapela z cyklu moje ulubione, polskie zespoły. Widziałem, słyszałem, pisałem, uwielbiam! Ten band, to już najwyższa liga ciężkiego grania. Scena, to ich drugi dom, a słuchacze szaleją na ich punkcie. Nie inaczej było w Zet Pe Te. Ciężkie, ale nie pozbawione przestrzeni granie wpasowało się idealnie w środek stawki i odpowiednio rozgrzało zgromadzonych. Jednak ciężar miał dopiero nadejść.
Podróż w piekielną otchłań
Finowie z Dark Buddha Rising niemalże zburzyli klub, jeśli nie całe miasto, a piekielne riffy wymieszane ze świstem w uszach słyszałem jeszcze w Bieszczadach, gdzie udałem się, by zakończyć weekend. To był zdecydowanie najgłośniejszy i najcięższy koncert Soulstone Gathering Festival 2018. Czy najlepszy? Chyba nie, ale naprawdę było grubo. O ile studyjne albumy nie zaskoczyły mnie specjalnie, o tyle ich set wprawił mnie w niemałe osłupienie. Owszem, dość dużo zawdzięczają oni swojemu realizatorowi, który wyciągnął z festiwalowego nagłośnienia chyba 110%, co nie spodobało się innym realizatorom. Tak czy inaczej Dark Buddaha Rising rozjebali system. Potężne riffy, wkręcające syntezatory, diaboliczny wokal i ociężała sekcja rytmiczna zmiażdżyła wszystko. Diabelska psychodela z najczarniejszych zakątków piekła.
Aż musiałem wyjść na świeże powietrze. I na szybkie gastro, które serwowano na terenie festiwalu, za co wielka piątka dla organizatorów. Postarać się o własne stoisko z ciepłą szamką, mimo że wokół miliardy barów, to duża odwaga. No i oczywiście piątka dla Soulstone Cathering! Pyszny, wegański smalec i cudowne curry w przerwie między koncertami idealnie stawiało na nogi. Ok, już nie bawię się w Makłowicza. Przedostatnią kapelą (prawie, ale do tego niebawem dojdziemy) był Wiegedood z Belgii. I szczerze mówiąc, nie do końca wszedł mi ich koncert. Hah, sytuacja odmienna do tej z DBR. Tutaj studyjna płyta powaliła mnie na kolana, a set nieco mniej. Ciekawym wydawać by się mogło połączenie, o którym wspomniał kolega, oldskulowe napierdalanie ze współczesnymi smaczkami w intrach lub mostkach. Niestety, nie weszło w stu procentach, choć przyznaję, jest to ciekawe i zapewne dam im szansę przy najbliższej okazji.
Wielki finał
Wreszcie, a może niestety, finał finałów. Ostatni zespół, headliner soboty, legenda wprost z USA – YOB! Czapki z głów, szczęki na podłodze, wywalony z butów! Jeden z najwspanialszych koncertów Soulstone Gathering Festival 2018. Zespół, który niemal zakończył działalność, jednak lider wyzdrowiał i wrócił jeszcze silniejszy. Amerykańskie trio pokazało, jak zagrać genialną sztukę, jak tworzyć doskonałe utwory, jak brzmieć i wyglądać na scenie. Mniejszy ciężar niż poprzednicy, większa natomiast przestrzeń w muzyce. Potężne bębny uderzały niczym strzały armaty. Momentami spokojnie i dostojnie, momentami ciężko, szybko i nerwowo. Wtórował im bas. Warczący jak wielka ciężarówka, napędzający całość w majestatyczny sposób. I wreszcie lider, wokalista i gitarzysta w jednej osobie. Monstrualne riffy miejscami ustępowały świetnym solówkom, dzięki temu pojawiało się sporo powietrza. Rewelacyjnie zagrane patenty absolutnie nie przeszkadzały w groźnych wręcz wokalizach. A wszystko uzupełniał przejmujący, acz luźny klimat ich występu. Co więcej, udało mi się dopchać niemal na barierki. Niestety, wszystko ma swój czas i nieubłagany koniec prędzej czy później nadejdzie. Tak, jak nadszedł koniec festiwalu.
Na szczęście organizatorzy przygotowali jeszcze koncert – niespodziankę, tzw. „Secret Gig”. Co prawda dość szybko tajemnica wyszła na jaw i większość osób wiedziała, kto stanie na scenie po oficjalnym zakończeniu, ale przyjemnie było opóźnić powrót do domu. Ostatnim z ostatnich koncertów (później było afterparty, które już odpuściłem) był występ Włochów z Fuoco Fatuo. I to chyba było już za dużo, jak dla mnie. Ciężki, grobowy doom niemalże dobił mnie mrokiem, ponurym klimatem i ekstremalnym, powolnym ciężarem. Bardzo lubie klimaty funeral doom, jednak, nie zdołałem wytrwać do końca ich setu. Na szczęście część, którą widziałem była hmm… interesująca. Zwłaszcza, że tak gra już coraz mniej kapel.
Podsumowanie
Podsumowań czas. I nie będą one tak rozwleczone jak całość tego tekstu, ani jak utwory większości kapel, które zobaczyłem (rozwleczone nie znaczy złe! Wręcz przeciwnie!). Z roku na rok Soulstone Gathering Festival podnosi sobie poprzeczkę coraz wyżej. Wychodzisz z imprezy, myślisz że lepiej się nie da, przychodzi kolejny rok i oczy wyskakują z orbit. I powtórzę się, jak co roku zresztą, było doskonale. Świetny, światowy line-up, rewelacyjny wystrój, nowe, dobre pomysły. Bo i Galeria Sztuki organizowana wspólnie z ekipą ShoeShine i Soulstone Cathering i fajny merch i fajne to wszystko. Cóż, ogromne gratulacje dla Jacka i całej ekipy, która maczała w tym palce. Wielkie piątki dla wszystkich, z którymi mogłem to przeżyć. To co? Do zobaczenia za rok?
Maciej Juraszek
HAHAHA! Widzimy się 29.11!