Ten split, to kamień milowy na polskiej scenie stonerowej. Jeszcze zanim się ukazał, wywołał niemałe zamieszanie w internecie. Ponoć limitowane winyle rozeszły się w trzy godziny, więc nie wiem, czy w ogóle jest sens pisać o płycie, która już podczas premiery została legendą. O tym splicie będą rozprawiały kolejne pokolenia adeptów zielonej muzyki. Przed Wami 4 Way Split.
Split, czyli płyta, na której mieszczą się nagrania więcej niż jednej kapeli, to nie nowość na niezależnych scenach. Zarówno w Polsce, jak i zagranicą. Oczywiście nie mam na myśli albumów kompilacyjnych typu The Best Of, Best Hevi Metal, Jazz Legend itp. Mówię o wydawnictwach, na których zespoły zamieszczają świeże, często nagrane na tę właśnie okazję utwory. O ile najczęściej na albumach tego typu udzielają się dwie grupy, o tyle splity z czterema nie pojawiają się zbyt często.
4 Way Split – sama śmietanka
To jest pierwsza rzecz, dzięki której prawdopodobnie 4 Way Split zdobył taką popularność. Drugi atut to zespoły, które możemy na nim usłyszeć. Sama śmietanka polskiej sceny. Wielka Czwóka Polskiego Stonera! Dopelord, czyli Lublin w Warszawie. Mistrzowie ciężkich riffów, klimatu rodem z b klasowych horrorów i chwytliwych refrenów (posłuchajcie choćby Reptile Sun z ich ostatniego albumiu). Spaceslug – wrocławska supergrupa sformowana z członków O.D.R.A, Palm Desert i Legalize Crime, której astralne wycieczki w dźwiękach psychodelicznego łojenia są wręcz legendarne. Major Kong, to lubelski skład, który nie boi się rock’n’rolla. Jednak doprawia go solidną porcją wpierdolu. Weedpecker – warszawski dzięzioł. Psychodeliczne plamy malowane gitarami i wokal delikatny niczym zefirek.
Każdy z tych zespołów nagrał do 4 Way Split po jednym utworze. Mamy więc cztery kawałki idealnie oddające klimat każdej z grup. Mimo że wszyscy prezentują zgoła odmienne podejście do muzyki, to całość brzmi bardzo spójnie. Wiadomo, wspólny mianownik w postaci gatunku, po którym się poruszają. Na szczęście ten jest bardzo obszerny. Co zresztą słychać. Przy niezwykle jednolitym brzmieniu całości (mastering wykonany przez Haldora z Satanic Audio, jak zwykle poziom mistrzowski) udało zachować się charakterystyczne cechy twórczości poszczególnych kapel.
Ciężko, transowo i groźnie – Dopelord
Powolnie narastający riff basu, wyłaniające się z czeluści piekła The City Of The Dead i gitarowe przyłożenie. Tak rozpoczyna Dopelord w kawałku otwierającym wydawnictwo. Toledo, w perfekcyjny sposób pokazuje z czym będziemy mieli do czynienia, będąc przy tym idealną wizytówką kwartetu. Ciężki, monotonny (w cudownie transujący sposób) riff gitarowy tworzy podwaliny pod całość utworu. Wałkujące bębny wbijają się do głowy, a charakterystycznie zawodzący wokal nadaje całości nieco grobowej atmosfery. To dopiero początek, a już robi się przyjemnie.
Zielony lot z Dzieńziołem – Weedpecker
Weedpecker atakuje nas dość agresywnym intrem, które błyskawicznie przekształca się w psychodelicznie odjechaną zwrotkę. Rise Above zachwyca. Pustynnym klimatem refrenów i acid rockowymi jazdami. Już po pierwszych dźwiękach wyłaniają się znaki rozpoznawcze Dzieńzioła. Połamana perkusja, wtórujący jej bas i wspomniane wyżej gitarowe pejzaże. Nad tym wszytki unosi się rewelacyjny wokal. To właśnie jeden z najjaśniejszych punktów tego zespołu. Dość ciężkie partie równoważy głos, z jednej strony delikatny, z drugiej zaś pełen energii. Pierwsza połowa za nami, co czeka nas dalej? Za moment się przekonacie!
Rock’n’ roll, to nie wata cukrowa – Major Kong
The Mechanism, to totalna jazda bez trzymanki. I bez wokalu. Major Kong nie bierze jeńców. To najszybsza część płyty. Szybki (stosunkowo) riff przewodni utrzymany jest w delikatnie vintage’owym klimacie. Bębny cisną do przodu niczym pociski moździerza, a bas fajnie podbija wszystko niskim, sfuzzowanym tonem. Do tego wszystkie pauzy i zwolnienia nadają całości sporo powietrza, a połamane rytmy i pomysłowe solówki stawiają kropkę nad i. Niestety dochodzimy do pewnego problemu. 4 Way Split powoli dobiega końca.
Dotknąć absolutu – Spaceslug
Ostateczne zamknięcie krążka należy do fenomenalnych Ślimaków. Muszę to powiedzieć głośno i wyraźnie, Spacslug pozamiatał. Po wysłuchaniu Ahtmosphere nawet nie zdejmujesz słuchawek, po prostu nie wiesz, co się stało. Sprzęgnięcie, synteztor, pulsująca perkusja, delikatna gitara i powolne rozpędzanie utworu zdają się być wręcz maniakalne. A tu nagle krótka pauza i buuum! Wjeżdżają na pełnej piździe i miażdżą twoje uszy. A lekki, przyjemny i przejmujący wokal zdaje się delikatnie nabijać z tego, że dałeś się nabrać na zwiewne intro.
Do końca utworu zostają jakieś trzy minuty i następuje zwolnienie i wpuszczenie tlenu w ten cudowny kosmos. I znowu rozpędzanie, w nieco inny sposób niż na początku, jednak naprawdę nie wiesz, co spotka cię w kolejnym takcie. Więc albo zdegustowany wyłączasz to i idziesz zapalić, albo z radości odpada Ci szczęka i włączasz zapętlenie w odtwarzaczu, aby przeżyć to raz jeszcze. I tak w nieskończoność. Serio, tak bardzo mi się podoba ten song, że znam go już prawie na pamięć.
Podsumowanie
I koniec. Najzwyczajniej na świecie. Po Kosmicznych Ślimakach nie ma już nic. Split się kończy i zostajesz sobie w fotelu, aucie, lesie, łodzi podwodnej, gdziekolwiek tego słuchasz, z wielkim bananem na twarzy. Pocisz się, masz gęsią skórkę i czerwone oczy. I tylko patrzysz w te dziwacznie przyciągające obrazki na okładce. Zahipnotyzowany…
Maciej Juraszek