Ziemia złych uroków to kolejny w tym roku debiut ze stajni Fabrycznej Zony. I trzeba przyznać, że Jacek Kloss wie, jak poturbować czytelnika tak, by ten chciał dostać jeszcze mocniej. Uwaga: recenzja zawiera śladowe ilości krwi, potu i mikrosiwertów.
Powieść zaczyna się niemal tak, jak przed laty wszystko zakończył Piknik na skraju drogi braci Strugackich. Jeżeli nie czytaliście tego ponadczasowego klasyka, spieszę z wyjaśnieniem – jest smutno, buro i brutalnie. Kiedy bohaterowie powieści już na start padają ofiarami niezrozumiałej potęgi Strefy, już od pierwszego kontaktu z Ziemią złych uroków można poczuć się nieswojo. Bezsensowna śmierć, rozpuszczające się w kwasie kończyny, atak zachłannego krwi monstrum… oto perspektywa, z jakiej poznajemy świat Zony. Perspektywa Kojota, protagonisty o standardowej dla tego uniwersum, zwierzęcej ksywce.
Jak wspominał Jacek w wywiadzie, to początki w pisaniu Ziemi były najtrudniejsze. Trudy jednak okazały się opłacić, bo to pierwszy kontakt z książką wspominam najciekawiej. Tu wszystko od początku ma tak negatywny wydźwięk: bezsilność głównego bohatera w obliczu czarnobylskiej strefy, ba, nawet gęste trawy zarośniętych, zrujnowanych terenów napawają go niepokojem. „To nie jest miejsce dla ludzi” – zdają się sygnalizować opisy otoczenia zawarte w pierwszych rozdziałach.
Realizm, że aż zęby dzwonią
Rozpisałem się tak o pierwszym starciu z Ziemią, bo chcę zaznaczyć, jak inaczej się ona zaczyna w stosunku do innych powieści ze świata Fabrycznej Zony. Choć wciąga w szaleńczy wir akcji już na etapie pierwszej setki stron, to jednocześnie wcale się nie spieszy, dorzucając co i rusz różne drobiazgi nadające temu fikcyjnemu światu więcej życia. Jest tu niby typowo, sztampowo wręcz – Kojot ma misję, Kojot ją wykonuje, Kojotowi się płaci, Kojot się zapija i informuje rodzinę zmarłego towarzysza-stalkera o jego śmierci. A potem dostanie plwocinami w twarz, następnie pięściami w zęby, by zostać na koniec zmuszonym do wykonania jeszcze innej misji. W dużym skrócie tak prezentuje się introdukcja do historii, którą rozwija Ziemia. Bez zbędnych komplikacji, ale z dużym przywiązaniem do detali poszczególnych postaci pobocznych, jak i samego protagonisty.
Narracja książki jest bardzo konsekwentna. Za sprawą tempa historii, języka, jak i słownictwa w pierwszej osobie, czuć ten autentyzm. Jak gdyby to nie była książka, a zapiski jakiegoś umierającego w betonowej klitce stalkera gdzieś na rubieżach Rudych Pól. W dodatku dobre wrażenie robi naturalizm dialogów. Napięcia między bohaterami (bo, a jakże, mamy tu motyw archetypicznej drużyny przemierzającej Zonę) przypominają dobre momenty z Bagna szaleńców. Wieczny suspens, ciężka atmosfera, niechęć postaci do siebie, wyludnione tereny pełne niebezpieczeństw… jest w czym przebierać, jeżeli chodzi o literackie atuty Ziemi.
I Strefa syta, i Kojot cały
W dodatku Ziemia wprowadza żółtodziobów w uniwersum Stalkera w bardzo przystępny sposób. Podobnie jak ma się to w przypadku odkrywania kolejnych pobudek protagonisty, którego na początku nie mamy okazji poznać za dobrze. Kojot to typ neutralnego stalkera – chce się wzbogacić, wykaraskać z opałów, gdzieś tam skrywa się w nim śladowa ilość empatii. Myślę, że choć jego charakter nie jest niczym odkrywczym wśród plejady bohaterów Fabrycznej Zony, to można się do niego w pewnym stopniu przywiązać. Nabiera unikalności, gdy zaczyna podchodzić do Strefy jak do manifestacji prawie że… boskiej energii, modląc się do reaktora o to, by pożyć jeszcze trochę. A książka raz po raz pokazuje, że Strefa jest jak złośliwy byt, lubujący się w paskudnych zbiegach okoliczności.
Brnąc dalej w las, dostrzec można pewną ilość zgrzytów. Przede wszystkim książka traci w drugiej połowie – strony gęstnieją od kolejnych strzelanin, wulgarne komentarze rosną jedne na drugich. Wiem, wiem, autentyzm i te sprawy. Nie zmienia to jednak faktu, że w moim odczuciu odejście od klimatycznej wędrówki przez pustkowia na rzecz ciągłego biegu, krzyku i strzelania, nie przebiega tu płynnie. Wczucie się w powieść łamią też niektóre z przemyśleń głównego bohatera. Skąd w krytycznym momencie zagrożenia miałyby mu się w głowie brać zabawne anegdotki czy… memowe wręcz porównania? Może to specjalny zabieg – nie przemówił on jednak do mnie. Podobnie jak nadużywanie „trawersowania” i kilka literówek (na przykład „stój” zamiast „strój” maskujący).
Well, good reading, stalker!
Oprócz powyższych kwestii i lekkiego recyklingu motywów z serii dobrze już znanych (na przykład omamy rodem z Drugiego Brzegu czy żonglowanie trzema typami mutantów na krzyż), to nie odnajduję żadnych innych powodów do kręcenia nosem. Ziemia złych uroków nie jest tytułem idealnym – ale pozostaje dobrym debiutem. Na uznanie zasługują też wszelkie oczka puszczane do fanów serii. I nie mówię tu nawet o „muzykalnej pauzie”, a o generalnym poczuciu, że w zasadzie to oś jej fabuły mogłaby równie dobrze być jakąś rozbudowaną misją poboczną w Cieniu Czarnobyla, z którego to uniwersum się wywodzi. Niektóre frazy najchętniej usłyszałbym czytane przez Mirosława Uttę (lektora oryginalnych gier).
Okładka i ilustracje Ziemi są świetne – widać kolejny postęp w szacie graficznej Fabrycznej Zony.
Podsumowując – deser godny prawdziwego stalkera. Jest brudno i ponuro – innymi słowy, jedyna słuszna mizeria. Nie brak tu mankamentów językowych, ale książka nadrabia je brutalnym klimatem i dobrze napisanymi bohaterami. Nic, tylko wypatrywać kontynuacji. A myślę, że warto.
Dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów za egzemplarz recenzencki książki.