Odnowiony Resident Evil 2 był bez wątpienia jedną z najgorętszych gier w lutym 2018 r. Taki stan rzeczy bardzo mnie cieszy, bo tak ambitny remake zasługuje na poklask. Dziś jednak nie będziemy rozmawiać o najnowszej części serii, a cofniemy się do najstarszej. Sprawdźmy jak rozpoczęła się historia rezydencji zła i odpowiedzmy sobie na pytanie, czy fani nowych gier mają tu jeszcze czego szukać.
Resident Evil światło dzienne ujrzał 22. marca 1996 r. Został stworzony i wydany przez Capcom na komputerach osobistych, konsolach PlayStation i Sega Saturn. W późniejszych latach trafił także na PlayStation Vitę, PlayStation 3 (ta wersja posłużyła do recenzji) i Nintendo DS. Wydany został także port na Gameboya, ale jest to tak zmieniona produkcja, że należałoby ją omówić osobno. Gatunkowo producenci z Japonii postawili na rodzący się dopiero schemat survival horroru. W okresie premiery gra była porównywana do nieco zapomnianej już dziś serii Alone in The Dark i rzeczywiście czerpie z niej garściami.
Jestem horrorem klasy C
Historia Resident Evil opowiada o losach oddziału S.T.A.R.S., który został wysłany w okolice gór przy fikcyjnym mieście Racoon City. Specjalna grupa miała sprawdzić doniesienia o rzekomym zagrożeniu, które sprawiało, że ludzie znikali. Po tym jak pierwszy oddział nie dawał przez dłuższy czas znaków życia policja ze słynnego miasta szopa wysłała kolejną grupę i to właśnie jej losy przyjdzie nam śledzić. Gra rozpoczyna się intrem live action, które swoim poziomem wykonania dowodzi z jakim produktem mamy do czynienia.
Zamiast prawdziwych aktorów odpowiednie stroje dostali amatorzy, których gra aktorska jest mierna. Nasi bohaterowie poszukując swoich zaginionych towarzyszy zostają zaatakowani przez zarażone wirusem T psy i muszą salwować się ucieczką do pobliskiej posiadłości. Po krótkiej scenie ucieczki i przedstawieniu wszystkich bohaterów w sekcji wyjętej z filmów akcji lat 90. (bohaterowie obracają się na podestach prezentując swoje bronie i wybrane gesty) przechodzimy do dania głównego. Oto bowiem do posiadłości głównymi drzwiami dobiegła trójka członków oddziału: weteran grupy Barry Burton, kapitan Albert Wesker oraz Jill Valentine albo Chris Radfield (zależy od tego którą z postaci zdecydujemy się grać, o czym dalej).
Przekonują się oni, że cała rezydencja usłana jest żywymi trupami, a za wszystkim stoi pewna tajemnicza organizacja, której sekrety będziemy odkrywać krok po kroku. Fabuła nie jest ambitna, ale jeśli ktoś nie ma uczulenia na pewne scenariuszowe głupotki to może nawet przyciągnąć do ekranu ciekawością “co takiego stanie się dalej”. Dubbing aktorów stoi za to na bardzo niskim poziomie. Jest to banalny angielski z okropnie nieautentycznymi dialogami. Poziom przetłumaczenia angielskiej gry stał się jednak swego czasu memem, a określenia pokroju “Master of unlocking”, czy “Jill’s sandwich” na stałe zagościły w serii i są znane fanom uniwersum.
Z czym to się je?
Gameplay w większości rozwija motywy znane z Alone in the Dark, jednak dodaje także sporo od siebie. Przede wszystkim jest to survival horror ukazany w nietypowej perspektywie. Otóż zamiast pełnego 3D albo przewijanego 2D mamy tutaj prerenderowane tła z nałożonymi na nie obiektami 3D. Dzięki temu grafika mogła być lepiej dopracowana przez szczegółowe modele otoczenia i więcej mocy przerobowej poświęcanej na generowanie bohaterów i przeciwników.
W grze przemierzamy poszczególne pomieszczenia wielkiej rezydencji nieznanego (na początku) właściciela. Wiele z drzwi jest tutaj zamkniętych na zamki do których klucze znajdziemy w innych częściach budynku, albo przez zagadki, które rozwiązujemy łącząc ze sobą przedmioty i umieszczając je w odpowiednich miejscach. Resident Evil stawia przede wszystkim na eksplorację i backtracking. Wielokrotnie przemierzamy tutaj te same pomieszczenia przenosząc nowoznalezione przedmioty do miejsc, w których można ich użyć. Niekiedy wstawimy odpowiednią kostkę w dziurę nad kominkiem aby odkryć ukryte przejście, innym razem będziemy musieli naciskać przyciski pod obrazami w określonej kolejności, a jeszcze innym razem obejrzeć dokładnie jakąś skrzynkę, aby móc znaleźć ukryte w niej przedmioty.
Prawdziwy survival
Nie byłoby w tym wszystkim nic strasznego, gdyby nie fakt, że przez całą grę mamy bardzo ograniczoną ilość zapasów. Twórcy dają nam mniej amunicji, niż potrzebujemy na zabicie wszystkich przeciwników. W połączeniu z prawdopodobieństwem chybienia wroga wymusza to na nas oszczędzanie amunicji. A to z kolei oznacza, że aby przejść grę będziemy musieli część przeciwników zostawiać, wymijać. W początkowym etapie gry nie stanowi to zbyt dużego problemu, bo przeciwnicy są powolni i mało zwrotni. Ich wymijanie nie powinno przysporzyć nam problemów. Jednak w połowie gry w rezydencji poza zombie pojawiają się huntery – jaszczuropodobne istoty, które szybkością i siłą znacznie przewyższają powolne umarlaki. Potrafią one łatwo nas dogonić, a kiedy nasze zdrowie będzie zbyt niskie to nawet zdekapitować celnym doskokiem.
Wymijanie przeciwników i odpowiednie szacowanie jak rozporządzać zapasami już samo w sobie jest trudne, ale do tego wszystkiego dochodzą jeszcze pewne drobnostki związane z ekwipunkiem, które tylko utrudniają nam grę. Mowa tutaj m.in. o systemie zapisów. Otóż gry nie możemy zapisać w dowolnym momencie. Zamiast tego znajdziemy w rezydencji kilka maszyn do pisania, przy których możemy taki stan naszego postępu zachować. Spokojniej? No własnie nie do końca. Otóż nie możemy tego robić w nieskończoność. Przedmiotów do zapisu mamy ograniczoną ilość – są one znajdowane w trakcie zabawy w różnych miejscach. Kolejnym utrudnieniem jest fakt, że jeśli spadnie nam poziom zdrowia to musimy salwować się używaniem roślinek leczących. Jednak i tutaj nie jest zbyt prosto.
Otóż znajdziemy ich w grze 3 rodzaje: zielone (leczą niewielką część życia), niebieskie (usuwają zatrucie nakładane przez niektórych przeciwników) oraz czerwone (same z siebie nic nie robią. Za to połączone z zielonymi przywracają całe zdrowie). Tak więc niekiedy będąc rannym o wiele bardziej opłaca nam się doczołgać do skrytki i połączyć znalezione zioła. Sprawia to, że dłużej jesteśmy wystawieni na zagrożenie, jeśli chcemy minimalizować straty. A do tego wszystkiego trzeba dodać, że mamy ograniczoną ilość miejsca w ekwipunku (8 lub 6 slotów w zależności od wybranej postaci). Na szczęście jednak po grze rozrzucone są skrzynie, w których możemy składować zebrane dobra (mają one wspólny ładunek bez względu na to, gdzie się znajdują).
Gra choć opiera się raczej na stylistyce gore, a nie typowego horroru trzyma w napięciu. Głównie poprzez powyższy survival i ciągłe utrzymywanie poczucia zaszczucia. Dodatkowo we wczuciu się pomagają projekt lokacji, tajemnica rezydencji i klimatyczna muzyka.
Przeciwnicy
W grze walczymy głównie z zombiakami. Stanowią one główną atrakcję gry, jak i serii. Są to nieumarli ludzie, którzy snują się po posiadłości za każdym razem w kierunku naszej smakowitej postaci. Poruszają się one bardzo powoli, jednak są wytrzymałe. Po około 4-5 strzałach upadają na ziemię, jednak wcale nie musi to oznaczać ich końca. Niekiedy same się podniosą prosząc o kolejnych kilka kul, a czasami będą leżeć na ziemi wyczekując momentu na wgryzienie się w naszą kostkę, kiedy przejdziemy obok czując się zbyt pewni siebie. Zombie jak na swoje lata nie wyglądają źle – są nieco zbyt bryłowate i barczyste, jednak w ogólnym rozrachunku pomagają zachować klimat swoim człapaniem i wyciem.
W Resident Evil znajdziemy także zombie-psy, zombie-kruki, gigantyczne pająki, szybkie i niebezpieczne jaszczury o których wspominałem powyżej oraz… bossów. Ci (poza końcowym) nie stanowią jednak zazwyczaj zbytniego zagrożenia. Aby nie spoilerować powiem tylko, że są to zazwyczaj przerośnięte maszkary pełniące rolę gąbek na pociski. Należy po prostu strzelać, unikać powolnych ataków i czekać aż bydlę padnie. Nie są oni zazwyczaj zbyt wymagający, jednak projektem podnoszą tętno.
Poziom trudności i różne scenariusze
O samej grze niekiedy się mówi, że jest trudna. Będąc szczerym określiłbym ją raczej trudną jak na dzisiejsze standardy. Nie ma w niej minimapy, nie ma widocznego ciągle paska zdrowia (trzeba wejść do ekwipunku aby dowiedzieć się ile życia nam zostało), jest mało amunicji a samej grze brak opcji autosave’u. Jeśli jednak jakiś gracz poświęci jej wystarczająco dużo czasu, nie odrzuci go toporność sterowania (nie można się poruszać podczas celowania z broni, postaci biegają według modelu poruszania się czołgu) i będzie wystarczająco cierpliwy, to gra okazuje się zaskakująco prosta. Amunicji jest multum jeśli tylko nie zabijamy wszystkich przeciwników (włącznie z tymi, którzy stoją w łatwych do wyminięcia korytarzach), ziółek jest masa, a przedmiotów do zapisu blisko 30 (przejście gry zajmuje około 5-8 godzin przy pierwszym podejściu). Jako weteranowi serii udało mi się przejść bezproblemowo przez pierwszego Residenta, ale mam świadomość, że rozpieszczony dzisiejszymi ułatwieniami gracz mógłby zwyczajnie nie chcieć marnować swojego czasu na grę, która celowo rzuca mu kłody pod nogi.
Poziom trudności zależy także od wybranej przez nas postaci. Jill rozpoczyna grę z pistoletem i amunicją, zaś Chris ma do dyspozycji tylko nóż i musi stopniowo zbierać zapasy. Dodatkowo ma o 2 miejsca mniej w plecaku. Jest za to nieco odporniejszy na ataki. Jego scenariusz różni się głównie postaciami jakie spotyka i obiektywnie rzecz ujmując rzeczywiście jest o wiele trudniejszy. Prawdę jednak mówiąc gdyby nie to, że recenzowałem produkcję to raczej nie zdecydowałbym się na przechodzenie gry najpierw jedną, a potem drugą postacią. Różnice są zwyczajnie zbyt małe, aby mnie do tego nakłonić. Z pomocą jednak przychodzi edycja dyrektorska. Jest to wydana po premierowo edycja gry, w której twórcy “poprawiają” swój produkt. Zmieniają głównie ubiór postaci, wygląd przeciwników, rozlokowanie przedmiotów i przeciwników, ujęcia kamery przy przemierzaniu lokacji. Jeśli ktoś miałby przechodzić grę obydwoma postaciami to najlepiej właśnie za pierwszym razem zagrać oryginalną wersję, a potem “poprawioną” – wydanie umożliwia wybór trybu gry. Istnieje także tutaj tryb “begginer”, który ułatwia nieco rozgrywkę. Swoją drogą z wersją dyrektorską wiąże się też pewna zabawna wpadka. Jeśli chcecie o tym poczytać to zapraszam do tego posta.
I tak właśnie prezentuje się cały Resident Evil. Nie muszę chyba mówić, że nijak nie wytrzymuje on porównania z wydanym w tym roku remakiem dwójki. Jest to produkcja starsza, kanciasta i toporna, ale w tym wszystkim nadal trzymająca w napięciu i świetnie zaprojektowana. To nie gra dla każdego, ale jeśli tylko jesteście w stanie przebrnąć przez nieco toporności, okropnego dubbingu i kiczowatej fabuły to będziecie bawić się dobrze. Istnieje jednak ciekawsza opcja, jeśli nie zależy Wam bardzo na poznaniu rodowodu tej zasłużonej serii. Otóż w 2002 roku Capcom wydał świetny Remake pierwszej części, który w wersji HD można znaleźć na Steamie. Jest to wierna oryginałowi gra, która usprawnia praktycznie każdy jego element. Możecie się niebawem spodziewać także jej recenzji.
Zapraszam Was także do przeczytania mojej zbiorczej analizy starych części serii Resident Evil.
Publiklasyka #1 Czy warto dziś sięgnąć do początku serii Resident Evil?