Debiutancka powieść Umberto Eco, Imię róży, to jedna z tych książek, która są afirmacją wielu wspaniałych wartości. To bezkompromisowe szukanie prawdy i ciekawość świata, ze wszystkich sił dążenie do zgłębiania tajemnic nauki. Miejscem wydarzeń jest tajemniczy klasztor, w którego murach mieści się biblioteka. A głównym wątkiem fabularnym tajemnicze zgony mnichów, które powoduje… pokryty trucizną na brzegach egzemplarz zaginionego tomu Poetyki Arystotelesa.
Porozmawiajmy o trującej literaturze
W poszukiwaniu nowych literackich doznań sięgam do kilku źródeł. Po pierwsze chodzę po księgarniach i sprawdzam, co nowego pojawiło się na półkach. Po wtóre czytam recenzje na blogach i w prasie. Chcąc zaoszczędzić na ostatnim, swego czasu masowo dołączyłem do kilku grup czytelniczych na Facebooku. Cóżem uczynił!
Wszędzie szukałem spokoju i nigdzie nie znalazłem jak tylko w kąciku z książką — Tomasz A Kempis
Czytanie książek to czynność, dla której najlepszym środowiskiem wydaje się ubikacja — pomijając przeciwwskazania natury zdrowotnej i higienicznej. Jesteśmy tam sami, nikt nam nie przeszkadza, nie widzimy, jak inni to robią. Świątynia indywidualności i intymności.
Tymczasem od kiedy stałem się członkiem wspomnianych grup czytelniczych, poczułem się, jakbym wszedł do pozbawionej kabin ubikacji, gdzie masa ludzi, bez skrupułów robi swoje. Tak oto poznałem preferencje literackie wielu rodaków. O Mneme, pozwól mi zapomnieć!
Nitka postów na takiej grupie bardzo przypomina okładkę kolorowego dziennika, stojącego bardziej na sensacji niż super ekspresowo podawanych faktach. A więc znajdziecie tam zapytania o powieści z wątkiem molestowania, zachwyty nad reportażami o księżach sodomitach, książki, w których jest seks, seks, seks, naprawdę więcej seksu niż podczas występu Marlin Monroe z okazji urodzin prezydenta Johna F. Kennedy’ego. Zero intymności.
To wszystko okraszone mnóstwem memów o elitarności czytelników. Jacy to mądrzy i wspaniali nie są czytelnicy.
A jak smutny i tragiczny jest żywot tych, którzy nie sięgają po książki. I jak to kiedyś bywało lepiej, bez elektroniki, bez ogłupiającego internetu, kiedy były tylko książki, wszystkie zawierające mądrość. Tych smutasów-nieczytasów oczywiście należy misjonować. Jeżeli nie zechcą czytać — skazać na ostracyzm.
Na początku było Słowo
Cały problem polega na tym, że ci zapaleni czytelnicy wcale nie są tacy mądrzy, jak się piszą. Abstrahuje od problemów z poprawnym wyrażaniem się w języku polskim na grupie dla czytelników, spytajcie korektorów z naszej redakcji, jakie błędy popełniam ja sam. Natomiast ci sami ludzie, którzy boleją nad ogłupiającym wpływem internetu, rozsmakowują się w kolejnych newage’owych poradnikach, czy pseudohistorycznych książkach: wywiadów z Hitlerem, jego kochanką, czy fantastycznych historii o miłości w Auschwitz. Na dokładkę bzdury o ukrytych terapiach. Tak jakby fakt, że coś zostało wydrukowane na papierze, który potem zszyto lub zgrzano w okładce, sprawiał, że zapisane słowa stają się ciałem.
Majestat monasteru z Imienia Róży legnie w gruzach razem z pożarem jego cudownej książnicy. Wilhelm z Baskerville nie boleje nad bezpowrotną utratą bezcennych tomów dlatego, że były tomami, tylko dlatego, że były bezcenne.
Wydanie Doktora Anielskiego czy Bacona wymagało wtedy zarżnięcia wołu, przygotowania pergaminu, atramentów, monotonnej i wymagającej niesamowitego skupienia pracy w skryptorium. Wszystko po to, żeby w świetle dnia albo wątłym blasku świec, z wolna tracąc wzrok, powtarzać dzień po dniu. Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Teraz książki się nadprodukuje, maszynowo, przy użyciu stosunkowo ekologicznych surowców. I prawie wszystko ma teraz kopię cyfrową…
Wyrzućcie na śmietnik tomik newage’owej grafomani albo kolejny poradnik pewnej podróżniczki-domorosłej-psycholożki i pochwalcie się tym współczesnym miłośnikom słowa pisanego. Marny wasz los. A nowych literackich doznań zacznijcie szukać gdzie indziej.