Obrazoburczy tytuł (I Loved You At Your Darkest)? Obecny. Gniew konkwistadorek moheru? Prawdopodobnie wzniecony. Dopracowana do najmniejszego detalu, zróżnicowana gatunkowo muzyka? W wysokim stężeniu, na szczęście. Psie chrupki w kształcie krzyży? Check. Zaraz, co proszę?
Tak, psie chrupki – to cały Behemoth. Muzycznie świetny, wizerunkowo… intrygujący, ale z ciągotami do kiczu (albo autoironii). W końcu ich sztandarowy utwór z najnowszego wydawnictwa to God = Dog (brzmi znajomo, gdy przypomnieć sobie Iowę Slipknota, nie sądzicie?), więc god=dog food to taka, ho ho, zabawna gra słów. A przecież pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. Czyżby I Loved You At Your Darkest było prochrześcijańskie? No oczywiście że nie. Jest bardzo solidnym materiałem, choć zaczyna się zgoła niepozornie. Cztery lata pracy dały swój (zakazany) owoc. Ale po kolei.
Brzmieniowo nowe wydawnictwo po prostu nie miało prawa wypaść poniżej przeciętnej. Jakakolwiek skala przeciętnego brzmienia w black metalu nie była – bo utarło się, że nie jest ono zazwyczaj zbyt klarowne. Choć kolejne generacje zespołów zdają się miłować coraz lepszą jakość nagrań. Przy produkcji najnowszego wydawnictwa Behemotha pracowali ludzie odpowiedzialni za jakość brzmienia na płytach Meshuggah(!), In Flames, Slayera, czy na nowych płytach Mansona. Plus orkiestra. Plus chórki (i dziecięce głosiki, o obecności których dowiadujemy się już z intra).
Intro, czyli Solve, dowodzi rzeczonej jakości nagrań. Zresztą od lat wiadomo, że Behemoth dba o swój mix bardziej, niż losowa, garażowa, blackmetalowa kapela. W moim odczuciu dobrze zapowiada, z jaką płytą będziemy mieć do czynienia. A z jaką? Niespieszną. Dającą sobie przestrzeń na oddech, by klimat rodem z The Satanist wpełzł do uszu odbiorcy. Wiele partii gitar akustycznych, szczypta kruszących ściany linii perkusyjnych i basowych. Jako osoba, na którą twórczość Behemotha z okresu sprzed The Satanist działała raczej usypiająco, nie mogłem nie być ucieszony, słysząc że zespół ponownie postanowił pójść w tak gęste klimaty, że nawet rozgrzane ostrze na nie nic nie wskóra.
Diabeł tkwi w szczegółach
Długo zachwyty jednak nie potrwały, bo zaraz potem uderzyło Wolves ov Siberia. Kawałek, jak po tytule można założyć, surowy a przez to naprawdę niczym niezaskakujący. Ot prosty, banalny riff, krzyki Nergala mające tu sporo “dobrych momentów” – zero zaskoczeń. Wiele osób zapewne powie, że ten utwór taki miał być, to oczko puszczone do miłośników klasyki gatunku. Ja jednak uważam, że w porównaniu do kapitalnej reszty płyty, Wolves wypada blado. Zaraz po syberyjskich wilkach przychodzi God = Dog, krążące już od dłuższego czasu po sieci.
Pominąwszy tytuł, który stawia mi przed oczami widok Nergala trzymającego w jednej dłoni hot doga, a w drugiej listę utworów nowej płyty, z uśmiechem głowiącego się jaki tu jeszcze prztyczek dodać, to utwór ten jest prawdziwą ucztą dla uszu. Początek nietypowy – przywodzący mi na myśl kolejno post-metal, stoner, Batushkę i wreszcie klasycznego Behemotha, nafaszerowanego różnymi smaczkami w tle. Cały zespół daje tu z siebie wszystko, Nergal zahacza swoim głosem o szaleństwo, a częste przejścia w obrębie nagrania sprawiają, że nie nuży ono jak jego poprzednik. Ciężar partii refrenowych doskonale kontrastuje z chórkami w tle. Po prostu daje kopa, nic dodać, nic ująć. Na koniec utwór znów wraca do tych pseudo-post-metalowych partii, dodając im melodyjną solówkę jako wisienkę na torcie. Prawdziwy banger!
Nieustanny konflikt agresji z klimatem
Ecclesia Diabolica Catholica to powtórka z rozrywki – ale jak dobrze zrealizowana. Przywołuje skojarzenia głównie z The Satanist, ale nie brakuje tu atmosfery… poniekąd z Evangeliona? Plus chórki i iście Opethowe (tak z okresu Watershed) zagranie na koniec, za co ponownie duży plus. Agresywne bębny, gitary akustyczne i szalejące tekstury. Przejście do piątki, czyli Bartzabel, jest za sprawą tego “akustycznego” klimatu płynne. Jeden ze spokojniejszych utworów, w dodatku o prostej budowie, ale jest zarazem jednym z tych, które zaskarbiły sobie moją największą uwagę. Gęsta atmosfera, narastające napięcie, chwytliwe come unto me, Bartzabel – jest za co cenić ten kawałek demonicznej inwokacji.
If Crucifixition Was Not Enough i Angelvs XIII to po prostu (a może aż) The Satanist pomieszane z większą agresją, znaną od tej bardziej death metalowej strony Behemotha. Chwytliwe, ale z tych dwojga dużo bardziej kupiło mnie Angelvs, pokazujące na jaką swobodę pozwalają sobie członkowie zespołu. W jednej chwili czysta nienawiść, w drugiej synergia gitar i czysta przyjemność z ich gry – to po prostu słychać. O Sabbath Mater mógłbym napisać podobnie, więc przejdę wprost do sześciominutowego Havohej Pantocrator.
Rozkręca się ten piekielny czołg doprawdy powoli. Złowróżbne melodie kojarzące się z zagraniami rodem z post-rocka przechodzą w coś, co nazwałbym konstrukcją balladową. Ostatnie dwie minuty to już eskalacja podniosłego klimatu tego albumu.
Satanista zreformowany i przemyślany
Miło się zaskoczyłem, gdy usłyszałem, jak sprytnie następuje w następstwie po poprzednim utworze ROM 5-8. Tak sprytnie, że na początku myślałem, że słucham wciąż poprzedniej kompozycji. Deklamacje nań zawarte i linia melodii dają na myśl Moonspella za czasów Night Eternal. Sam kawałek postrzegam jako pasaż do We Are the Next 1000 Years, które niesie motywy z poprzedniego utworu w możliwie naturalny sposób, szybko eksponując agresywne oblicze Behemotha. Ostatnie chwile połączone z outro dają przyjemne uczucie “przebytej drogi”, które towarzyszy jedynie dobrym albumom koncepcyjnym.
Jeżeli doczytaliście do tego miejsca, to znak, że i Wam udało się przebyć wyboistą drogę – lecz nie muzyki, a tej recenzji. Brawo! Poważniejąc jednak, nadszedł czas podsumowań.
Trójca nieświęta dała nam świetny, przemyślany krążek. Jeżeli uważaliście że The Satanist było dobrze rozplanowaną płytą, i tu się nie zawiedziecie. Jest duża szansa, że I Loved You At Your Darkest nawet przewyższy Wasze oczekiwania. Podczas odsłuchu czułem zadowolenie, jak utwory tworzą przemyślaną, większą całość. Nie nazwałbym tej płyty metalowym albumem roku, bo w moim personalnym rankingu trudno zdeklasować tegoroczne wydawnictwo Rivers of Nihil, ale jest ona naprawdę mocnym, mięsistym zbiorem utworów, które potrafią idealnie wyważyć ciężar brzmienia z ciężarem klimatu. Nic, tylko gratulować, jak kompletne jest to dzieło.