Mumford & Sons na swoim koncie mają cztery albumy studyjne, w tym wydany w zeszłym miesiącu Delta. Czy najnowsze wydawnictwo zespołu spełniło pokładane w nim nadzieje?
Mumford & Sons – mistrzowie folk-rocka
Zespołowi sławę przyniosły melodyjne, akustyczne piosenki połączone z chwytliwymi refrenami. Muzyka folk-rockowa nie jest niczym nowym, jednak to właśnie Brytyjczycy walnie przyczynili się do popularyzacji tego gatunku. W krótkim odstępie czasu wspięli się na szczyt i nie zamierzają szybko z niego zejść. Mumford & Sons – Delta to częściowy powrót do korzeni, które zespół delikatnie opuścił przy albumie Wilder Minds. Delta to po raz kolejny dużo akustycznych brzmień i melodii, a na całej płycie panuje zdecydowanie bardziej kameralny klimat. Nie uświadczymy tutaj pompatycznych, stadionowych hymnów, których pełno było na poprzedniczce. Powraca uwielbiane przez wszystkich banjo.
Mumford & Sons – Delta – udane otwarcie
Album otwiera spokojna, wolno rozwijająca się piosenka 42, która rozkręca się dopiero w drugiej części. Ciekawostką jest obecność delikatnych syntezatorów, które są tłem dla całej sekcji rytmicznej utworu. Stylistyką mocno pasuje do poprzedniego albumu zespołu. Uważam, że jest to całkiem przyzwoity utwór, dobrze spełniający rolę albumowego „otwieracza”. Kolejnym kawałkiem jest opublikowany wcześniej singiel Guiding Light, który porywa energią od samego początku. Mocnym atutem utworu jest chwytliwy refren, który na pewno będzie stałym elementem koncertów zespołu. Dobrze brzmi tutaj perkusja, choć w żadnym momencie nie wychodzi na pierwszy plan. Gitary grają poprawnie choć dosyć schematycznie. Partie instrumentalne dobrze komponuje się z perkusją i unikalnym wokalem lidera kapeli. Zdecydowanie jest do czego tupać nóżką, co zawsze jest atutem, jeśli rozmawiamy o singlowych utworach.
Sinusoida odczuć
Kolejną piosenką jest Woman, która stara się znów wprowadzić spokojniejszy nastrój. Jest zdecydowanie cichsza, mniej nachalna, rzekłbym nawet – subtelna. Problem tkwi w tym, że ja tego nie kupuje, brakuje mi w niej rytmu i melodii. Klasyczna perkusja zastąpiona jest tandetnym, syntezatorowym bitem, a wokal brzmi zaskakująco kiepsko. Jest to jedna z gorszych pozycji na albumie. Na szczęście, ten koszmarek nie trwa długo i już w następnym utworze Mumfordzi wracają do formy. Beloved zaczyna się od fantastycznego, a jednocześnie bardzo prostego riffu, zagranego na banjo. Wystarczyło kilka sekund, aby przenieść się myślami do klimatu prawdziwego irlandzkiego pubu, gdzie w samotności upijasz wszelkie smutki przy szklance 15-letniej whisky. Odczucia smutku i niepewności są potęgowane bardzo smutnym, aczkolwiek pięknym tekstem. Każdy kto utracił kogoś bliskiego, może utożsamiać się ze słowami piosenki.