YOB – Our Raw Heart
Mateusz: Our Raw Heart to najdłuższy (na chwilę obecną) album grupy Mike’a Scheidta i śmiało powiedzieć mogę, że jest to także najlepszy album YOB. Wydany w czerwcu krążek to 73 minuty mocnego doom metalu połączonego czasami z klimatami bliskimi stoner metalu. Ciężkie i brudne brzmienie, mocne teksty (tym razem zainspirowane chorobą Mike’a, przez którą w zeszłym roku otarł się o śmierć), a do tego potężne partie perkusyjne. Czegóż chcieć więcej?
Piotr: Dzięki, nareszcie ktoś przypomniał mi o tym albumie i przymusił tym samym do poświęcenia mu więcej, niż tylko jednego odsłuchu. O tegorocznym wydawnictwie YOB słyszałem już wcześniej wiele dobrego i absolutnie nie dziwi mnie obecność tej płyty wśród wyborów Mateusza. Melancholijne, silne wokale połączone z przybrudzoną, mocno groove’ującą sekcją gitar pochłaniają bez reszty. Przyznam – bardzo przejęła mnie ta płyta. Udało jej się wytworzyć wyjątkowo dobitną atmosferę i brzmienie – i jest to w tym wypadku duży komplement. Doomowy pierwiastek to z kolei naprawdę kruszące zmiany tempa. Na wolniej. I wolniej. I wooolniej. Co za jazda!
Maciek: Genialny album pod każdym kątem i w sumie też chciałem go wrzucić do mojej piątki. Potężne brzmienie, kolosalna sekcja, kosmiczne riffy i niezwykle przejmujący, a zarazem agresywny wokal. A usłyszenie tego na żywo, podczas Soulstone Gathering Festival było ekstatyczne. To, że jestem fanem klimatów okołostonerowych wiadome jest nie od dziś, ale ten album naprawdę wbił mnie w ziemię. Doomowe ciężary to jedna sprawa, jednak to niesamowita, psychodeliczna przestrzeń pośród tego młyna urzekła mnie najbardziej.
Forming The Void – Rift
Maciek: Ciężkie, doomowe granie. Spejsowa przestrzeń. Stonerowy luz. Czy mam dodać coś jeszcze? Aha, w sumie, to sporo takich albumów się ukazuje. Ok, ale tu proporcje tych składników są niemal idealne. Potężne brzmienie gitary i basu sunie równo z ociężałą perkusją, a wokal zawodzi niczym wychillowany, pustynny kojot. Serio, Rift wszedł mi tak dobrze, że powroty do niego się nie kończą. Zresztą, już sam początek albumu zwiastuje same dobre rzeczy. Jeśli jeszcze dodamy do tego naprawdę fajne, kosmicznie psychodeliczne smaczki na syntach… mniam.
Mateusz: Pierwsze odsłuchanie płyty i otwierający riff od razu dały mi do zrozumienia, że czekają mnie 44 minuty porządnego grania. Doomowe gitary, wolna perkusja i wokalista, który swoją manierą czasami przypomina Ozzy’ego śpiewającego spokojniejsze partie. Coś pięknego!
Piotr: Chyba czas kupić okulary, bo okładka z daleka zdała mi się przedstawiać wściekłego Cthulhu wyłażącego z innego wymiaru. I fakt faktem, jej atmosfera również pasowałaby całkiem do takiej wizji. Tymczasem obecny na niej mamut dobrze oddaje ciężar wydawnictwa. Gitary nie boją się zejść niżej niż można się spodziewać, a rytmika płyty jest bardzo hipnotyzująca. Sekcje wokalne fenomenalne.
Oubliette – The Passage
Piotr: Ten album, podobnie jak wcześniej wspomniany Revenant, zaatakował mnie bardzo znienacka. Płyta, będąca moim jesiennym odkryciem, to miks atmosferycznego blacku/melodeathu z odrobiną folku. Pierwsze, co mnie w niej zaskoczyło, to wokal, bardzo silny i niewymuszony krzyk jak na damski głos. Najpierw pomyślałem, że naczelnym krzykaczem płyty jest jakieś nowe wcielenie Chucka Schuldinera! Prócz tego The Passage cechuje się dużym dramatyzmem, folkowymi, instrumentalnymi wstawkami, dużą dzikością i melodyjnością. Album ciekawy i wiele obiecujący. Nie da się ukryć, że jego mastering również wpłynął na mój poziom jego docenienia. Utwory godne uwagi: Barren, Elegy.
Mateusz: Nie przepadam za bardzo za żeńskimi wokalami w muzyce metalowej, ale w tym przypadku chylę czapkę z głów, żeński Chuck jak znalazł! Sam album natomiast stoi rzeczywiście na dość dobrym poziomie. Folkowe wstawki dobrze współgrają z cięższym materiałem, a spokojniesze momenty nie przeszkadzają w odbiorze płyty. Solidne 8/10 i nic więcej.
Maciek: Ależ fajny krążek. Nie jestem fanem folkowych wstawek, tu jednak nie przeszkadzają one tak bardzo. Myślę, że można by je było zastąpić większą ilością motorycznych groove’ów jednak i tak jest nieźle. Już sam początek płyty zachęca do wgryzienia się w temat. Fajne zmiany tempa i pomieszane motywy w kolejnych minutach sprawiają, że płyta raczej nie usypia, ale jednak dobrze, że nie trwa dłużej.
Dave Matthews Band – Come Tommorow
Maciek: Ktoś zapyta, co robi ta płyta w zestawieniu prowadzonym przez fanów ciężkich brzmień. Otóż, podoba mi się bardzo i jest mi niezmiernie przyjemnie, że Dave Matthews z ekipą w końcu nagrali nowy album. Uwielbiam DMB i na każde wydawnictwo czekam z wypiekami na policzkach. Jest to kawał solidnej, jamowej, pogodnej i przejmującej płyty. Skoczna i lekka gitara lidera wspaniale koresponduje z solówkami. Basista pochodzi z innego wszechświata, tak jak i bębniarz, który gra w tak niesamowity sposób, że właściwie mógłby być tam sam. Ale mamy jeszcze klawisze i sekcję dętą! I oczywiście rewelacyjny wokal, zachrypnięty i emocjonujący. Nawiasem mówiąc, już nie mogę się doczekać ich marcowego koncertu w Warszawie.
Mateusz: Poprzedni album DMB był w mojej opinii jedną z lepszych płyt wydanych w 2012 roku, więc tak jak i Maciek czekałem na premierę Come Tomorrow zacierając ręce. I nie rozczarowałem się. Matthews jak zwykle czaruje swoim głosem, a instrumentaliści (w tym między innymi genialny Stefan Lessard na basie) wykonują piekielnie dobrą robotę. A Again and Again siedzi mi w głowie praktycznie od samej premiery albumu…
Piotr: Po przypomnieniu sobie na rzecz tego zestawienia Sunnaty, wkroczenie w świat Dave Matthews Band było jak ciepła bryza na twarzy po wyjściu z rozgrzanego piekła. Nie są to może moje klimaty, ale poziom produkcji, barwa wokalisty i ogromna chemia między członkami zespołu zasługują na duże uznanie.
Church Of The Cosmic Skull – Science Fiction
Maciek: Znacie zespół Thin Lizzy? Taki stary, hardrockowy band. Znacie Abbę, szwedzkie, popowe granie? To teraz wyobraźcie sobie, że Thin Lizzy to osoba, tak jak i Abba. I ta para zarzuciła kwas podczas słuchania muzyki soul i gospel. I spłodzili dzieciaka. Mam wrażenie, że ten zespół, to właśnie ten dzieciak. Przebojowy, momentami wzniosły, momentami ciężki. Genialny wokal prowadzący jest tu uzupełniany fenomenalnymi chórkami. Elektryczna gitara prowadzi sekcję rytmiczną wprost w objęcia pięknych Hammondów, a nad wszystkim czuwa delikatna chmurka wiolonczelistki. Wspaniałe.
Mateusz: Gdy pierwszy raz przeczytałem opis, który Maciek dorzucił do tej płyty, to uznałem, że na 100% przesadza i że połączenie tak wielu rzeczy na jednej płycie i do tego sprawienie, żeby to brzmiało dobrze jest kompletnie niemożliwe. A jednak jest! Śmiało zatem stwierdzić mogę, że kapela Billa Fishera dokonała niemożliwego i zasłużenie znalazła się w naszym zestawieniu.
Piotr: „Nie oceniaj albumu po okładce”, chciałoby się rzec. Otoczka płyty, wyraźnie absurdalna i z przymrużonym okiem, skrywa naprawdę mnóstwo smaczków i zaskakujących elementów. W najdziwniejszych momentach czułem momentami nawet Blind Guardian (w końcu inspiracje ABBĄ, więc nie dziwota), czy Sorceress… czego tu nie ma! Jeżeli tylko nie boicie się eksperymentów i – czasem – niezłej doniosłości, warto odsłuchać tę płytę choć raz. Nie każdemu przypadnie do gustu, ale w pewnych sferach pozostaje nowatorska i oklaski jej za to.
To już koniec naszego zestawienia. Mamy nadzieję, że odkryliście w nim coś nowego, co przyciągnie Was na dłużej lub zaciekawi choć na moment.