17 maja 2024 roku premierę miał drugi solowy studyjny album Slasha pt. Orgy of the Damned. Legendarny gitarzysta znany głównie ze swojej twórczości z Axlem Rosem i spółką w Guns N’ Roses, stawia na trochę odmienne tony w swojej nowej publikacji. Na albumie pojawiło się także wiele bardzo znanych nazwisk zastępujących Milesa Kennedy’ego na wokalu.
Slash gra bluesa?
Tak, album legendy rocka, człowieka-gitary, autora jednych z najbardziej hipnotyzujących solówek w historii gatunku to album… bluesowy. Co prawda ma on widoczne rock and rollowe zacięcie, ale już od pierwszej piosenki wiemy, z czym będziemy mieć do czynienia. Slash często wspominał o swoim zamiłowaniu do bluesa i nazwisk takich jak B.B King czy Eric Clapton, ale dopiero teraz mamy okazję posłuchać bluesa ze Slashem na gitarze. Na krążku na równi gitarą elektryczną wybrzmiewają takie instrumenty jak harmonijka, pianino czy gitara akustyczna. Sprawia to, że album ma niesamowitą głębie pod względem czysto muzycznym. Różnorodność instrumentów to tutaj ogromny plus, zwłaszcza, że użyte są często w nieoczywistych połączeniach.
Album, choć niewątpliwie mocno bluesowy, ma momenty, w których nasze rockowe serduszko zabije trochę szybciej. Przykładowo zajmująca ponad połowę utworu solówka Slasha w piosence Oh Well. A skoro już mowa o gitarze. Partie gitarowe grane przez Slasha, bez większych zaskoczeń, są przecudowne. Jest on jednym z niewielu artystów, który potrafi wcisnąć do piosenki solo, trwające prawie trzy minuty i nie zanudzić przy tym słuchacza. Ba, nie polecam słuchać tych solówek na autostradzie, bo noga na gazie staje się lżejsza, a i prawo jazdy łatwo stracić. Takie są super.
Album duetów
Kontynuując trend ze swoich poprzednich albumów, Slash zaprosił do współpracy dużo znanych nazwisk. Od muzyków związanych bezpośrednio z gatunkiem jak np. Iggy Pop czy Brian Johnson, po nieoczywiste wybory jak Demi Lovato, która, swoją drogą, poradziła sobie naprawdę dobrze. Było to do przewidzenia, ponieważ, mało kto słyszał jak Slash mówi, a co dopiero śpiewa. Stąd większość zaproszonych artystów to wokaliści. Nie uświadczymy tutaj niestety Milesa Kennedy’ego, z którym Slash współpracował poprzednio. A szkoda, bo to genialny wokalista.
Zmiana się opłaciła?
Ogólnie album Orgy of the Dead to bardzo dobra odskocznia od klasycznego rocka. To fuzja bluesa, rocka i fenomenalnej, hipnotyzującej gitary Slasha. Na szczególną uwagę zasługują tutaj piosenki: Oh Well, za niesamowitą 3-minutową solówkę, Killing Floor, za udział kolejnej legendy Briana Johnsona z AC/DC oraz Metal Chestnut, gdyby ktoś chciał posłuchać czegoś wolniejszego. Zmiana, choć widoczna, wyszła artyście na dobre. Gdyby, ktoś martwił się, że nie czuć tutaj starego dobrego Slasha to już uspokajam. Piosenki to 50/50 zwrotek z solówkami gitarowymi, także jest na czym ucho zawiesić, nawet dla najbardziej konserwatywnych fanów Guns N’ Roses. Solidne 8.5/10.