Kolejna edycja Red Smoke Festival za nami. Trzy dni doskonałych koncertów, niesamowitych spotkań oraz świetnej zabawy w pięknej atmosferze letniego lenistwa. Red Smoke to jedna z tych imprez, za którymi tęsknisz już na następny dzień po zakończeniu.
Uwaga dla czepialskich! Tekst jest czysto subiektywnym sprawozdaniem, w którym mogą pojawić się frazy uznawane za wulgarne. Poczucie humoru również może niektórych wprawić w konsternację. Więc jeśli się boisz, to posłuchaj sobie piosenek, które znajdziesz poniżej.
Emocje już nieco opadły, wszystko powoli zaczyna układać się w głowie, riffy jeszcze brzmią w uszach, a i przed oczami pojawiają się obrazki z minionego weekendu. Czas więc najwyższy by zasiąść przed klawiaturą i w kilku zdaniach streścić wam to, czego właściwie nie da opowiedzieć się słowami. Bo serio, Red Smoke Festival zaskakuje z roku na rok coraz bardziej. Rozwój imprezy widoczny jest nie tylko przez pryzmat zespołów, które stają na scenie pleszewskiego amfiteatru. Tutaj poziom jest stale wysoki od początku, a właściwie od mojego pierwszego pobytu tam. Wspomnę tylko fenomenalny koncert Truckfighters z 2016 roku. Gołym okiem widać, że organizatorzy stawiają na jakość całego przedsięwzięcia. Ale do tego jeszcze wrócimy. Bo, jak zwykle, najważniejsze są muzyka i zabawa.
Dobra zabawa zaczyna się już w drodze!
A ta zaczęła się już w samochodzie. Zresztą, każdy bywalec podobnych imprez dobrze wie, że niemal tak samo ważna jest podróż na festiwal. Zwłaszcza, gdy do przejechania jest grubo ponad trzysta kilometrów. Oczywiście jak to ze mną bywa, moja zabawa polegała na kręceniu kierownicą i operowaniu pedałami. Już sama podróż do Pleszewa przyniosła mi kupę frajdy. Parafrazując główne hasło pewnej fejsbukowej grupki stonerowej: jebać autostrady. Wybrałem boczne drogi i w stanie absolutnego wyluzowania (nie mylić z dekoncentracją, za kierownicą luz jest równie ważny jak skupienie) połykałem kolejne kilometry. Z głośników sączył się gruby riff, a towarzystwo z minuty na minutę stawało się coraz weselsze.
Może i nie było chóralnego śpiewania znanych utworów, które zawsze śpiewa się w stanie imprezowym, za to rozmowy na tematy wszelkie z abstrakcyjnymi puentami były najjaśniejszym punktem. Tutaj gratulacje należą do pasażerki, która (mocno skracam tę wypowiedź) stwierdziła, że tempomat jest zły, bo elektronika jest bardziej elektroniczna niż manualna i co stanie się, gdy ten zawiedzie. Mniej więcej w takiej atmosferze dojechaliśmy na miejsce. Część ekipy rozeszła się na pole namiotowe, ja odstawiłem samochód na parking i nakręcony na ciąg dalszy udałem się po opaskę i browara.
Sami znajomi?
Z odpowiednimi gadżetami w rękach i z uśmiechem na ustach zająłem miejsce, by wpuścić nieco gruzu w uszy. Wspominałem już, że tegoroczna edycja przyniosła trochę zmian? No właśnie, jedną z pierwszych był fakt, iż otwarciem imprezy nie zajmie się Red Scalp. Była to informacja dziwnie niepokojąca, jednak nie chciałem oceniać tego z góry, wiadome było bowiem, iż Indianie z Pleszewa wystąpią dzień później. Po przywitaniu uczestników przez głównodowodzącego, na scenę wpadła wrocławska zgraja o znajomo brzmiącej nazwie MuN. Piewcy kosmicznych odpałów położonych na doomowym ciężarze nie są mi obcy w żaden sposób. Potwierdzę więc tylko to, co zawsze o nich pisałem. Są naprawdę świetni w tym, co robią. Fajne wyróżnienie mieli – pamiętam ich występ na Małej Scenie w 2016 roku.
No i pierwszy koncert mamy za sobą. Świetne otwarcie festiwalu. Brak darcia mordy do Tatanki wynagrodzony został świetnym gigiem MuN, po których na scenie zainstalowała się duńska horda, Narcosatanicos. Zanim jednak zostałem uraczony potężną dawką naćpanych riffów podkręcanych saksofonem, udałem się przybić piątkę z Pedrem z MuN. Myślę, że nie będę przytaczał tych rozmów w tym tekście, jednak dostałem od niego świeżą płytę Black Smoke. Będzie recenzja i więcej gorących szczegółów dotyczących tego Pana. Niestety, ze względu na wakacyjny okres, musicie uzbroić się w cierpliwość. Wracamy do Narcosatanicos. Wspomniane już riffy oraz saksofon to jedno, co urzekło mnie podczas występu Duńczyków. Jednak największe wrażenie robiły dwie perkusje. Tak trzeba grać noise rock. Głośno, szybko i wulgarnie.
Chłodno się robi troszeczkę…
Włoskie zespoły lubią Red Smoke Festival, ze wzajemnością. Przypomnijcie sobie, kto w zeszłym roku rozdał karty. W tym roku również pojawiły się włoskie akcenty, a pierwszy z nich zabrał nas na wycieczkę w odmęty horrorów sci-fi. La Morte Viene Dallo Spazio na żywo wychodzą szokująco przekonująco. Syntezatory, flet poprzeczny, groove’iąca sekcja, pokręcone gitary i przede wszystkim czarująco straszny wokal. Szkoda, że jeszcze było jasno, bo klimat występu tej ekipy zdecydowanie lepiej wszedłby późną nocą. Po krótkiej, jak zawsze na takich imprezach, przepince, scenę zajął Dzieńzioł. I trzeba przyznać, że mimo kilku zastrzeżeń do nagłośnienia, Weedpecker w nowym składzie poradził sobie wyśmienicie. Wymiana drugiej gitary na syntezatory (które podczas koncertu były słyszalne marginalnie) odświeżyła nieco brzmienie warszawskiej kapeli. Piosenki stały się nieco cięższe, ale na szczęście nie zniknęła przestrzeń, z której słyną.
Krótkie spodenki nie pomagały o późnej już porze, ale koncerty jeszcze się nie skończyły. Po chłopakach z Warszawy wystąpić miał jeszcze jeden zespół. Udałem się po gorącą kawę podczas przerwy technicznej. Niestety, skończyła się, więc kroki skierowałem w stronę nalewaków złotego trunku. Wyszedłem z założenia, że co mnie nie zabije, to wzmocni. I to by było na tyle, dla mnie koncerty skończyły się z pierwszym łykiem kolejnego piwa. Żartuję oczywiście. Założyłem kaptur i wsłuchiwałem się w dźwięki Wyatt E, które rozgrzały mnie w momencie. Orientalny doom, jak sami nazywają swoją twórczość Belgowie, jest naprawdę orientalny. I doomowy. Powolne tempa, ociężałe brzmienie gitar i absolutnie doskonałe dźwięki instrumentów klawiszowych i efektów powaliły mnie na łopatki. To był najlepszy koncert tego dnia i spokojnie mogłem udać się do hotelu. Wspomnę jeszcze, że oprócz świetnej muzyki, dbają oni również o aspekty wizualne. Czarne szaty, białe światła, ograniczone szaleństwo – cudownie.
Wyjątkowa sobota!
Sobota miała być deszczowa i chłodna. Na szczęście, była tylko chłodna. Po pobudzającym prysznicu, pysznym obiedzie w jednej z knajp na pleszewskim rynku i zaopatrzeniu się w wodę, kroki skierowałem na pole namiotowe. Czytelnicy poprzednich relacji i uczestnicy poprzednich edycji słusznie zauważą, że przecież powinienem udać na stoisko z merchem, gdzie rozstawiona jest Mała Scena. Otóż była to kolejna zmiana. Mała Scena stanęła pod legendarnym już wigwamem, w którym nocą dzieją się cuda. Ale tam jeszcze dojdziemy.
Standardowo dla tej formuły, koncerty były dwa. Zaczęli gospodarze Red Smoke Festival, grupa Red Scalp. Mimo wczesnej pory, ich występ zgromadził naprawdę sporo osób. Zagrali świetny set, zaprezentowali nowe kawałki, które pojawią się na nadchodzącym albumie, nie zabrakło oczywiście koncertowych szlagierów. Świetny, rozgrzewający i cucący set. Spodobał się nie tylko mnie. Pod koniec tańczyło już chyba całe pole biwakowe. Przyznam szczerze, że chyba zrobili pod górkę kolejnym występującym. Mimo, że Forge Of Clouds zagrali naprawdę fajnie, to podczas ich setu publiczność zauważalnie się zredukowała.
Tak czy inaczej, występy Małej Sceny uważam za zaliczone i bardzo dobre. A pomysł przeniesienia tej sceny na pole namiotowe był strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że dla większości uczestników festiwalu było bliżej, to i atmosfera stała się bardziej rodzinno – biwakowa.
Przegonić burzę!
Po koncercie Forge Of Clouds błyskawicznie pobiegłem w stronę Głównej Sceny, gdzie zaczynała Black Tundra. Post metalowa kapela rozbudziła tych, którzy zaspali na wcześniejsze koncerty. Konkretne pierdolnięcie było jak najbardziej wskazane, zwłaszcza, że cały czas nad festiwalem unosiły się czarne chmury, zwiastujące rychłą burzę. Na szczęście, jedyną burzą tego dnia okazały się być świetne koncerty. Chmury obeszły Pleszew, zostawiając za sobą jedynie kilka kropel deszczu. Diuna, toruński kwartet z niesamowitym poczuciem humoru i srogimi, pustynnymi riffami. To oni byli drugą kapelą i kolejną, która występowała w przeszłości na Małej Scenie. Tym razem zebrali większe grono fanów, co było doskonale widoczne w kotle pod sceną. Potwierdzili swoją formę, a czytelnicy Sekcji Stonera, wspomnianej wyżej fejsbukowej grupy, wspaniale jebali stoner.
Kapela numer trzy. Willow Child. Niemiecki kwintet zabrzmiał jak żywcem wyrwany z hippisowskich czasów, gdzie wszystko było kolorowe, słońce nie zachodziło nawet w nocy, a kwas kojarzony był raczej z niewielkimi kartonikami wkładanymi pod język, niż z wkładem akumulatora. Piękne brzmienie organów Hammonda, lekkie i przyjemne solówki, nierzucająca się zbytnio sekcja i anielski głos wokalistki, zrobiły kupę dobrej roboty. Cały spokój został zachwiany, gdy deski zajęło wrocławskie trio Spaceslug. Widziałem ich już tyle razy, że doskonale wiedziałem czego się spodziewać i mogłem iść pałaszować Arepy w foodtrucku. Jednak ich muzyka czaruje w taki sposób, że grzechem jest odpuszczenie. Zostałem i wybrałem się na kolejnego kosmicznego tripa wraz z gwiezdnymi ślimakami.
Zbytnia lekkość jest niezdrowa!
Gdy słońce już zachodziło za horyzont, na scenie zaczęła instalować się Czarna Kobra, amerykański duet, który przyłożył konkretną dawką sludge’owo – trashowego łojenia. Black Cobra, mimo dwuosobowego składu powaliła energią, agresją i przede wszystkim potężnym brzmieniem. Riffy lały się jak z betoniarki, a bębniarz tłukł gary w niewyobrażalny sposób. Coś między młotem wyburzeniowym a eksplozją wielkiej petardy podgrzewanej w mikrofalówce. Myślicie, że później przyszedł czas na coś spokojniejszego? Kolejna astralna podróż, lub powroty do przeszłości? Jesteście w błędzie. Takie imprezy nie są wskazane dla ludzi o słabej odporności na hałas. Zwłaszcza, gdy scenę zajmuje Weedeater. Dixie z załogą zaprezentowali się wybornie. Ich pijacki, przyćpany i amerykański stoner/doom był głośny, brudny i perfekcyjnie byle jaki. Tak, tak, sztuczka z butelką burbonu również była prezentowana.
Zakończeniem sobotnich występów zajęli się panowie z Five The Hierophant. Brytyjczycy pokazali sztukę ciężką, mroczną i wciągającą. Mieszanka gitarowych riffów, doomowo leniwej sekcji rytmicznej i jazzującego saksofonu sprawdziła się kolejny raz. Nie zagrali tak szybko, jak wyżej wspominani Narcosatanicos, jednak zdecydowanie ciężej. Gdy ze sceny wybrzmiał ostatni riff, a ekipa techniczna powoli zwijała graty, ja powolnym krokiem poszedłem do wigwamu. Bo ostatni koncert w amfiteatrze sobotniej nocy to nie koniec tego dnia. Podobnie jak w poprzednich latach, w drewnianej budowli odbywał się Secret Gig. Tym razem niespodziankę wszystkim zebranym zrobiła grupa Sunworm. Ale do tego dojdziemy w dalszej części, w końcu tytuł zobowiązuje. Przepraszam, że odkryłem tak szybko niespodziankę. Po tajemniczym koncercie, pole namiotowe zostało porwane w tornado dzikiej zabawy prowadzonej przez Dja WUXa. Ja, tradycyjnie udałem się na spoczynek, by zdrowo przeżyć ostatni dzień Red Smoke Festival.
Niedziela…
Niedziela to zawsze moment, gdy wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że impreza powoli dobiega końca. Całe szczęście, że wszystkim i tak dopisuje humor. Uzbrojony w diaboliczny uśmiech poszedłem więc chłonąć kolejne porcje muzycznej uczty. Zaczęło się oczywiście na polu namiotowym, gdzie zaprezentowały się dwa zespoły. Pierwszy z nich to niemieckie trio, Krach Bumm. Proste, przebojowe granie. Drugą kapelą byli The Howling Eye, którzy popłynęli. Popłynęli w stronę pięknych, przestrzennych jammów okraszonych sporą dawką żartu. I jeśli moje oczy dalej są sprawne, to wydaje mi się, że dołączył się do nich gitarzysta Electric Octopus.
Między gigami na Małej Scenie miałem czas, by udać się na pomost i pokontemplować w ciszy piękno tego miejsca. Natomiast przed rozpoczęciem Głównej Sceny swoje pięć minut miał Patryk Mitzig, gitarzysta zespołu Diuna. Część osób zapewne kojarzy go z prowadzenia lekcji stonera. Podczas Red Smoke Festival zaprezentował jedną z nich na żywo. Zasiadł na krzesełku, podpiął czarnego Gibsona do wzmacniacza, przysunął się do mikrofonu i zaczął. Taki nauczyciel to skarb. Zebrani otrzymali komplet materiałów szkoleniowych, a Patryk odkrywał niuanse gry. Zależności między konkretnymi strunami i progami zostały pokazane w sposób perfekcyjny i adekwatny do miejsca. Kupa śmiechu, prawie pół godziny stonerowego stand upu. Najważniejsze jest to, że w stroju Drop C, na progu pierwszym i szóstym siedzi diabeł.
Ci ludzie to dzikusy!
Po szybkim szkoleniu na prawdziwego, stonerowego gitarzystę, nastąpiła teleportacja na Główną. Wiedziałem, że The Great Machine grają dość energiczną muzykę, która zapewne pobudzi słuchaczy do bardziej aktywnego spędzenia tych kilkudziesięciu minut. Jednak tego, co się stało, nie przewidziałem. To, że zagrali koncert czadowy niczym spaliny ze starego diesla, ok. Szalona reakcja publiczności również była bardzo możliwa, ale wyjście zespołu pod scenę i zakończenie gigu pośród tłumu szalejącej gawiedzi było naprawdę świetne. Trójka szaleńców z Izraela błyskawicznie kupiła imprezowiczów.
Niełatwe zadanie przypadło zespołowi Electric Octopus, którego twórczość w przeważającej większości jest formą mocno improwizowaną. Na szczęście, cała banda festiwalowiczów po pierwszym zespole była zmęczona, więc luźna, lekka i odprężająca muzyka Brytyjczyków zadziałała kojąco. Piękne, gitarowe loty, doskonałe partie basu i groove perkusji zabrzmiały świetnie. Tym bardziej, że jestem fanem jamm bandów, a ten na żywo wzbudził we mnie podziw. Otwarte formy piosenek, żonglowanie gatunkami, zaskakujące wolty – to ich znak rozpoznawczy oraz ich największy atut.
I już dwa bandy za nami. A i słońce coraz bardziej przypieka w potylicę. Po części mogło być to spowodowane tym, że nadeszła kolej na Triptides. Kalifornijska kapela, kalifornijskie słońce. I konkretna dawka tripowego rocka z dużą dawką psychodelicznych klawiszy oraz gitar. W sam raz na środek dnia. Zimny napój w ręce, w drugiej małe, zielone zawiniątko, w trzeciej… ups, może czas na przerwę? To nie wchodzi w grę, bo już za moment pojawić się ma prawdziwa Legenda.
Legenda w akcji!
Przyznaję, na występ Yawning Man czekałem z wypiekami na policzkach już od momentu, kiedy ich ogłoszono. Legendarna kapela, która położyła podwaliny pod całą stonerową scenę, zagrała wspaniale. Ekipa prezentowała głównie materiał z płyty Macedonian Lines, jednak nie zabrakło kilku hitów. Kursywa jest tu zamierzona, ponieważ wiadomo od zawsze, że piosenki bez wokalu nie są piosenkami. Podobno. Nieważne, bo ich muzyka jest świetna. Ukołysze zarówno fanów surf rocka, jak i metalu. I gdy myślałem, że to właśnie oni zaprezentowali gig festiwalu, na scenę wkroczyła skośnooka banda z Japonii. Kikagagku Moyo, o matko bongo, wrócę do tego później, bo jeszcze mam to w uszach.
Bynajmniej nie był to ostatni koncert. W okolicach północy przyszedł czas na zespół, który wbił na RSF właściwie w ostatniej chwili. I w dodatku na zastępstwo. Gdy Spidergawd wydał pierwsze dźwięki, na twarzy pojawił się uśmiech. To było zakończenie w pięknym stylu. Bębniarz zdobył tytuł największego pojeba za garami, to po pierwsze. Po drugie, myślałem, że wiem co grają i mniej więcej spodziewałem się tego, co pokażą. Myliłem się. Było inaczej. Stonerowe korzenie kapeli zostały skrzętnie wmieszane w heavy metal? Hard rock? Generalnie po dwudziestu minutach doszło do mnie, że brzmią jak miks Thin Lizzy, Iron Maiden i Led Zeppelin. Tylko, że na innych używkach.
Najlepsze – na koniec!
I najlepsze na koniec. Jak obiecałem. Pierwsze Sunworm. Secret Gig w Wigwamie to festiwalowa tradycja, więc nie mogło mnie tam zabraknąć. I naprawdę nie spodziewałem się, że zostanę wciągnięty w tak fascynującą podróż. Mroczną, ciężką, hałaśliwą, improwizowaną i piękną. Sunworm tworzą muzycy znani między innymi z Blindead, Ampacity czy Octopussy. Niestety, nigdy wcześniej o tym projekcie nie słyszałem. Więc po przekroczeniu progu moje uszy zostały zaatakowane transującymi przestrzeniami, stworzonymi z syntetycznych brzmień, absolutnie pokręconej gitary i hipnotyzującej wręcz sekcji. Ten koncert był prawdziwą magią i zarazem prawdziwie narkotycznym tripem w nieznane. Wzięło mnie to na tyle, że jeszcze długo nie mogłem otrząsnąć się z tego wydarzenia.
I wreszcie to, co zaskoczyło wszystkich. Chyba nawet sam zespół. Kikagaku Moyo miałem przyjemność widzieć jakiś czas temu, na jednej z edycji OFF Festival. Wiedziałem więc czego się spodziewać, co potrafią na żywo i z czym w ogóle to się je. Tylko, że wtedy widziałem ich o 16 po południu, w namiocie. Fakt, zaczarowali, ale to, co pokazali na Red Smoke Festival zmiotło mnie z powierzchni ziemi. Totalny odlot i zakręcona zabawa. Miażdżąca energia i absolutnie wspaniałe połączenie niezwykłego ciężaru, finezyjnego polotu i wspaniałej chemii między muzykami i publiką.
To było prawdziwe wydarzenie i zdecydowanie najlepszy koncert na festiwalu. Genialne gitary, sitar, klawisze, doskonała sekcja, rewelacyjne wokale. Do tego otwarte formy i improwizacje. Szczerze mówiąc, to po ich koncercie nie było co zbierać, więc tym bardziej szacunek dla Spidergawd, którzy musieli nieźle się zdziwić. A podobno grają post rock, no chyba nie do końca. Są zbyt dobrzy, by zamykać się w jednej szufladzie.
To już jest koniec – podsumowanie
No, to powoli możemy przechodzić do podsumowania tych wspaniałych trzech dni. Z pełną premedytacją stwierdzam, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Organizatorzy stawiają poprzeczkę coraz wyżej, zarówno pod kątem artystycznym, jak również organizacyjnym. Obsuwy między koncertami? Owszem, niewielkie, jednak nikt się tym nie przejmuje, bo nikomu nigdzie się nie spieszy. Inne wady? Brak. Coraz większa strefa gastro robi robotę. Smaczne piwo, oczywiście. Pils i pszeniczniak z Niemiec oraz APA uwarzona specjalnie na ten festiwal w najmniejszym browarze w Polsce. Beskidzki Browar Rzemieślniczy – polecam oporowo! Ale najlepszy jest klimat. A ten tworzy nie tylko ekipa Red Smoke Festival. To przede wszystkim ludzie, piękni, uśmiechnięci i pełni energii oraz doskonałego nastroju. Do zobaczenia za rok!
Maciek Juraszek