Post Malone wraca ze swoim trzecim albumem studyjnym Hollywood’s Bleeding. Na jego tegorocznym krążku mogliśmy usłyszeć ciekawych gości, jak chociażby Ozzy’ego Osborne’a.
Post Malone nie daje o sobie zapomnieć. Po blisko rocznej przerwie powraca z nowym projektem. Jego poprzednie albumy zdobyły ogromną popularność. Album Beerbongs & Bentleys zdobył bardzo dobre recenzje. Nawet Anthony Fantano dał albumowi 7, bardzo wysoką ocenę jak na jego standardy. Tym samym oczekiwania na kolejną dobrą płytę były większe.
Mroczne klimaty Hollywood
Pierwsza piosenka o tym samym tytule co album, Hollywood’s Bleeding, wprowadzenie nas w brudny świat Hollywood. Piosenka stanowi doskonałe preludium do albumu. Ciekawa melodia połączona z tekstem rysują obraz strachem przed samotnością i odrzuceniem. Artysta próbuje zarysować obraz ciemnego świata, z którym musi się zmagać na co dzień.
Powtórka z rozrywki
Niestety kolejne piosenki raczej do tego nie nawiązują i wydają się jakby były napchane na siłę do albumu. Zdecydowanie nie mają one żadnej myśli koncepcyjnej. A Post nie stara się wyjść poza sferę swojego komfortu, żeby bardziej poeksperymentować z brzmieniem lub głosem. Tym samym większośc piosenek jest do siebie podobna. Zbyt często słychać linie melodyczne z poprzednich albumów. Natomiat niektóre piosenki jak Allergic czy Circles brzmią jak żywcem wzięte z repertuaru muzycznego Tame Impali. Utwór Take what you want jest pewnego rodzaju złożeniem hołdu dla pewnych brzmień Black Sabbath (może dlatego jest tam gościnny utwór Osbourne’a). Post stara się nawiązywać do miłosnych ballad rockowych, co niestety również sprowadza się do powtórzonych schematów.
Problemem są też słabe występy gościnne innych artystów. Ma się niechybne wrażenie, że raperzy nie do końca pasują do piosenek Malone’a. Da Baby nie odnajduje się kompletnie na linii melodycznej, często wykraczając poza rytm. Natomiat Travis nie stara się kompletnie wczuć w atmosferę utworu Take What You Want. Nawet Ozzy nie wprowadza nic nowego do albumu. Jedynie Future, Young Thug i Swae Lee radzą sobie z postawionym zadaniem, próbując wejść w atmosferę utworów.
Brak utworów zapadających w pamięć
Niestety płyta nie zostawia na słuchaczu, chęci powrotu do któregoś z utworów. Problemem płyty nie jest jej monotematyczność, a brak nowych brzmień, jak to miało miejsce przy ostatniej płycie. Najlepszym kawałkiem zdecydowanie jest Sunflower z udziałem Swae Lee. Może to wynika z dzisiejszych realiów tworzenia płyt. Coraz częściej wrzuca się na siłę kilkanaście utworów, byle jak najszybciej zdobyć pierwsze miejsce na notowaniu Billboard?