Weteran polskiej sceny metalowej. Generał. Piotr „Peter” Wiwczarek, czyli lider zespołu Vader. Z okazji 40-lecia miałam okazję i przyjemność porozmawiać z Peterem o metalu, marzeniach, o biografii zespołu i nie tylko. Zapraszam!
Niedawno skończyliście polską trasę z okazji 40-lecia. Jakie masz wrażenia po tej trasie?
Powiem szczerze, że bardzo jestem zaskoczony – na plus. W Polsce mamy mocną pozycję od lat, więc oczywiście liczyliśmy, że będą to fajne koncerty, Przygotowywaliśmy się do tego medialnie, mentalnie oraz technicznie – postawiliśmy sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Nie jesteśmy zespołem, który gra muzykę popularną, albo taką, której słucha się przy goleniu lub do snu. Bardzo nam zależało, żeby zrobić koncerty z wypasem: z pirotechniką, pełną ekipą. Oczywiście, wiąże się to z większymi kosztami, i to było nieco ryzykowne. Zagranie w 9 dużych miastach, w dużych salach z taką muzyką, jak nasza jest wyzwaniem w Polsce, ale ryzyko, jakie podjęliśmy, było tego warte – przyszło dużo ludzi i wszyscy wyszli zadowoleni. I u nas, i u fanów pozostał niedosyt (śmiech). Cały czas jesteśmy pytani, czy zagramy więcej koncertów i dlaczego nie było więcej miast. Sprawa jest prosta – po prostu nie wszystkie kluby były w stanie sprostać warunkom, jakie postawiliśmy. Teraz odbyła się pierwsza część tej trasy, natomiast w grudniu odbędzie się kolejna część, tym razem w nieco innym formacie. Nie będzie to trasa z pirotechniką Będą to koncerty w mniejszych miejscach, z kilkoma zespołami towarzyszącymi – dotrzemy i do Lublina, i do Białegostoku, i w okolice Łodzi, gdzie nie dotarliśmy z główną trasą. Na pewno zadośćuczynimy tym osobom, które nie mogły pojawić się na koncertach w sierpniu i we wrześniu.
Wolicie grać koncerty w klubach, czy raczej preferujecie koncerty z pirotechniką, z większym rozmachem?
Te koncerty, które graliśmy teraz, nie były jakieś strasznie duże – to nie były festiwalowe imprezy, gdzie jest kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Natomiast najważniejsze są koncerty, gdzie widzi się i czuje ludzi – kiedy wspólnie się przeżywa taką imprezę. Szczerze mówiąc, wolę grać mniejsze koncerty, nawet w bardzo małych klubach. Oczywiście, duży koncert jest dla nas promocją, natomiast w sensie mentalnym metal lepiej się czuje w mniejszych pomieszczeniach, gdzie się wspólnie tworzy grupę takich wzajemnie nakręcających się ludzi. Metal to emocje, a trudno mówić o emocjach, kiedy się nie widzi ludzi – kiedy wszystko jest jakby oddalone.
Czy w jakiś specjalny sposób przygotowujecie się do koncertów?
Pewne rzeczy są wyuczone. Na początku zespołu poznawaliśmy siebie, doskonaliliśmy warsztat, uczyliśmy się grać w zespole i samemu jako instrumentaliści. Natomiast po tylu latach pewne rzeczy są już rutyną – przygotowujemy się indywidualnie w domu. Ale zawsze, nawet jeżeli program został ustalony wcześniej, potrzebujemy tych kilku dni przed samym wyjazdem, żeby przygotować wspólnie aranżacje i określić pewne rzeczy – takie typowo koncertowe. No, i przegrać materiał – zobaczyć, czy może trzeba coś zmienić. Perkusista ma najtrudniejsze zadanie w tej muzyce – dobór utworów jest tutaj bardzo istotny. Czasami taki, a nie inny wybór piosenek może stanowić problem – może przegrzać ten silnik, jakim jest bębniarz.
A czy kiedy zaczynaliście, miałeś taką myśl, że zespół będzie działał tyle czasu? Czy to było w sferze marzeń?
Nie, skąd! To nawet nie było w sferze marzeń. Marzeniem było wówczas zagrać normalny koncert – na scenie, ze sprzętem, ze światłami. Taki jaki widziało się na plakatach z zespołami. Przeżycie 5, 10 lat i zagranie fajnego koncertu na dużej scenie to też było spełnienie marzeń. Mnie się wydawało, że jak będę mieć 30 lat, to będę strasznie stary (śmiech). W końcu zaczynałem, jak byłem nastolatkiem… Natomiast ten czas bardzo szybko zleciał – działamy bardzo sprawnie od 1992 roku. Nie było więc nawet czasu, żeby się zestarzeć (śmiech). Jak widzę, że zespół Vader ma już 40 lat, to czasami nie chce mi się w to wierzyć.
Co zadecydowało o tym, że zespół przetrwał te wszystkie lata?
Bardzo wiele czynników. Na pewno mój upór – zawsze musi być ten jeden uparty, który ciągnie wszystko do przodu. Ja byłem takim człowiekiem i dlatego ten zespół przetrwał. Motywuję sam siebie i innych, a inni motywują mnie.
Ale Ty podobno na początku zostałeś wyrzucony z zespołu. Vader był na drugim planie, a Ty wolałeś spotykać się z dziewczyną, to prawda?
A to chyba przeczytałaś książkę [mowa o książce Vader. Wojna totalna, która jest biografią zespołu – przyp. red.]. A przynajmniej pierwsze rozdziały (śmiech). Był taki epizod, ale pokaż mi kogoś, kto, będąc nastolatkiem i zdobywając pierwsze miłosne szlify, nie rzucił wszystkiego, żeby polecieć za dziewczyną. Na szczęście ja zdążyłem się opamiętać i ten zespół przetrwał – ze mną.
A jakbyś miał wskazać momenty przełomowe dla Vadera, to co by to było?
Było ich zbyt wiele, aby wszystkie wymienić… Na pewno najważniejszy był moment, kiedy nagraliśmy pierwszy konkretny materiał, czyli Morbid Reich w 1990 roku, w studiu olsztyńskiego radia. Było to nagranie dalekie od ideału, ale trudno wtedy było nagrać demo z taką muzyką. Wówczas poznałem Mariusza Kmiołka z Massive Music – naszego menadżera i agenta koncertowego, z którym współpracujemy do dzisiaj. Kaseta Morbid Reich nie była profesjonalnie nagrana, chociaż przez wielu ten materiał jest uważany za kultowy. Natomiast wydany był profesjonalnie i pięknie – z kolorową, rozkładaną okładką, zawierającą teksty. Wówczas nawet materiały promocyjne nie były tak wydawane. Kasetę rozprowadziliśmy własnym, piwnicznym sumptem – przez lata poszło tego 15 tysięcy egzemplarzy w różnych edycjach. To była potężna robota – nagrywaliśmy ten materiał na magnetofonach i wysyłaliśmy. Tak to wtedy wyglądało. Jednak najważniejszą rolą tej kasety jest to, że dzięki niej podpisaliśmy kontrakt z topową wówczas brytyjską wytwórnią – Earache Records. Wydaliśmy u nich debiutancki album – czekaliśmy na niego prawie 10 lat… Było to bardzo ważne zarówno dla nas, jak i dla polskich fanów muzyki metalowej i nie tylko. Było to także duże osiągnięcie polskiego rynku – zespół, który kompletnie nie miał nic wspólnego z przemysłem muzycznym, wydał płytę. W latach 90. udało nam się osiągnąć to, czego nie uzyskali ci, którzy byli już wtedy na rynku… Później wymarzona trasa – pierwsza po Europie, następnie po Stanach Zjednoczonych. Od 1993 roku, czyli od kiedy płyta pojawiła się na rynku, gramy regularnie i są to duże koncerty – każdego roku jest to średnio po 100 koncertów.
Czy Twoim zdaniem w obecnych czasach kapele mają łatwiej? Z jednej strony jest Internet, ale z drugiej są serwisy streamingowe – wielu artystów narzeka, że zarabiają bardzo niewiele z odsłuchów swoich utworów…
Przede wszystkim, gdybym myślał o pieniądzach, nie grałbym takiej muzyki. Na początku nikt z nas o tym nie myślał. Chodziło o zabawę, radość, spełnianie się i energię, ale też wyjście poza kraj. Polska w latach 80. była zbyt upolityczniona, a my, jako nastolatkowie, nie jaraliśmy się taką tematyką. Dlatego uciekaliśmy w ten „noise” i w to charczenie, którego nikt nie mógł zrozumieć – piosenki były po angielsku. Mimo że traktowały o diable, to nikt się nie przyczepiał. Wszyscy się skupili na Jarocinie i na zespołach punkowych, które śpiewały o polityce i o przemocy, w dodatku po polsku. Cała cenzura skupiła się na nich, ponieważ cenzorzy ich rozumieli. Nas nikt nie rozumiał, a my nie chcieliśmy być zrozumieni. Byliśmy odszczepieńcami, żyjącymi we własnym świecie, ale przynajmniej cieszyliśmy się tym światem, który istniał poza tym wszystkim, co się działo za czasów późnego PRL-u.
Chociaż Wam się oberwało od policji za długie włosy i ćwieki – a przynajmniej tak można przeczytać w Wojnie totalnej…
A komu się nie oberwało? Wystarczyło wyjść na ulicę, mieć dłuższe włosy albo po prostu inaczej się uśmiechnąć, a już patrol zatrzymywał. Jeśli ktoś był za bardzo bezczelny, to jeszcze dostał pałką po plecach. Takie były czasy.
Powiedziałeś w jednym z wywiadów [w 2011 roku, wywiad dla portalu magazyngitarzysta.pl – przyp. red.], że dla Ciebie metal „był i jest buntem. Jest krzykiem gniewu i żalu”. Nadal masz w sobie ten bunt, czy on z czasem znika?
Zawsze był i będzie. Oczywiście, z wiekiem pewne rzeczy umykają. Nastolatek raczej skupia się na ideach i na tym, co on uważa, że będzie lepsze. Natomiast ja w międzyczasie założyłem rodzinę i poznałem, czym jest życie i problemy życia doczesnego. Nie znaczy to jednak, że przestałem widzieć problemy otaczającego świata – po prostu uciekłem poza Polskę. Przemierzając świat, widzi się nie tylko problemy swojego kraju, ale generalnie problemy ludzkości. Chociaż ja to wszystko opisuję w sposób piekielno-demoniczny i na zasadzie bajania, to wszystkie moje emocje, problemy, ból, który jest gdzieś w środku mnie i niezrozumienie tego, co się dzieje wokół, przepisuję na nuty i na słowa. I na koncertach przekazuję je dalej.
A czy Twoim zdaniem w tych nowych zespołach metalowych jest ten bunt i pasja, czy bardziej chęć osiągnięcia sukcesu?
Wolałbym się mylić… Ale niestety świat pokazuje mi, że po wielu sukcesach zespołów metalowych w Polsce, na przykład Behemotha, który osiągnął naprawdę wysoki pułap, bardzo wielu ludzi zaczyna sięgać po gitarę z myślą, że to wystarczy, aby być sławnym. Tacy ludzie chcą poderwać parę lasek, dostać darmowe piwo od kolegów, trochę pograć i tyle. Trudno mi powiedzieć, czy to jest dobre, czy złe – każdy jest kowalem własnego losu. Ale jeżeli ktoś chce być artystą, to nie może z góry zakładać, że będzie zarabiać pieniądze na graniu. My, zanim zaczęliśmy zarabiać prawdziwe pieniądze, musieliśmy trwać w udręce i walczyć z problemami, które dzisiaj nie istnieją. Obecnie nie ma problemu z instrumentami czy z promocją. Jest Internet, czyli darmowe narzędzie do tego, aby promować zespół. My musieliśmy pisać i wysyłać listy, czekać na odpowiedź. Świat jako taki nie był dla nas osiągalny, bo nie było paszportów. Dzisiejsze problemy są zupełnie innej natury, niż te, z którymi mierzyliśmy się w 1982-83 roku. Każda generacja ma swoje problemy. Ja nie rozumiem problemów obecnego pokolenia, a ono nie rozumie tego, co ja przeżywałem – może poczytać o tym w książce. Powstała po to, aby pokazać, jak to kiedyś wyglądało i zmotywować innych – pokazać, że nie jest tak źle i, że może być gorzej.
A Ty chciałbyś wydać swoją biografię? Wojna totalna jest biografią Vadera, a nie stricte Twoją…
Nie, Wojna totalna nie jest autobiografią. Jest napisana przez bardzo genialnego pisarza, Jarka Szubrychta, który mnie totalnie zauroczył, pisząc biografię Slayera [mowa o książce Bez litości. Prawdziwa historia zespołu Slayer – przyp. red.]. Przekazuje on pewne historie, ale nie tak jak pisze się książki historyczne – tylko tak jak pisze się powieść. Zresztą, fani, którzy czytali tę biografię, potwierdzają, że czyta się ją jak powieść – jednym tchem i ciężko się oderwać. Poznanie od kuchni życia muzyka jest bardzo ciekawe, ale czasami nie jest łatwe.
Natomiast autobiografia – czy ja wiem? Książka jest pisana z różnych perspektyw, więc zawiera również moje wypowiedzi. Pisząc swoją biografię, pewnie skupiłbym się na swoim osobistym życiu, subiektywnych odczuciach dotyczących ludzi, którzy przewinęli się przez zespół czy takich, z którymi ja się kontaktowałem w czasie istnienia zespołu – z branży czy spoza niej. Może wtedy miałoby to sens? Może kiedyś wydam coś takiego – coś, co będzie zawierać moje myśli, jakie się pojawiały przez ten czas. Dopóki jeszcze pamiętam dawne czasy… Na razie nie mam na to czasu – Vader to zajęty zespół. Rzeczy związane z 40-leciem zajmują dużo czasu – za chwilę mamy trasę po Europie, po Ameryce Południowej, później po Stanach Zjednoczonych… Świat jest wielki, chociaż od kiedy jeździmy z trasami, trochę się dla nas skurczył.
A Twoim zdaniem jest takie miejsce na świecie, gdzie Waszych fanów jest najwięcej? Czy jednak wszędzie radość z Waszych koncertów jest taka sama?
Na pewno w Polsce, bo jesteśmy polskim zespołem. Z tym, że jeździmy po świecie – czy Kolumbia, czy Rosja, czy Stany Zjednoczone… Jeżeli tam gramy, to znaczy, że ludzie chcą, żebyśmy zagrali. Ta muzyka łączy ludzi, chociaż możemy mówić różnymi językami. Na koncertach Vadera mam wrażenie, że wszyscy są podobni, odczuwają podobne emocje. To jest rzecz, która łączy cały świat.
A jak to się stało, że woda sodowa nie uderzyła Ci do głowy? Jesteście zespołem, który bardzo dużo osiągnął, a ja mam wrażenie, że jesteś bardzo skromnym człowiekiem.
Pamiętamy stare czasy i doceniamy to, co mamy. Uczyniliśmy nasze życie takim, jakim jest. Metal zawsze był antygwiazdorowy, jednak w pewnym momencie stał się elementem popkultury – wiele zespołów stało się gwiazdami światowej sławy. A że niektórym sodówka uderzyła do głowy? Trudno. Są różni ludzie o różnych charakterach – może niektórzy nie wytrzymują napięcia? Ja cały czas czuję się wolny. Czasami ktoś mnie rozpoznaje i zagaduje na ulicy, ale nie ma takiej sytuacji, że ktoś mnie ściga z aparatem i krzyczy za mną. To może być czymś takim, co doprowadza do szału i sprawia, że niektórzy dostają wspomnianej przez Ciebie wody sodowej. Trudno powiedzieć – na pewno to zależy od charakteru. Niektórzy lubią być gwiazdą – być na piedestale i w świetle reflektorów. Czują się wtedy jak ryba w wodzie.
Mówiliśmy wcześniej o marzeniach – masz jakieś muzyczne marzenie, którego jeszcze nie spełniłeś?
Ja cały czas marzę. Trudno byłoby tworzyć tę muzykę bez marzeń. Moje marzenia nie dotyczą tylko muzyki, ale też moich pasji. Są związane z zobaczeniem jakichś miejsc na świecie, poznaniem nowych ludzi, muzyką, której jeszcze nie zdążyłem poznać i wieloma innymi rzeczami… Myślę, że nie ma człowieka, któremu starczyłoby życia na to, aby doświadczyć wszystkich fajnych rzeczy na świecie.
Jakbyś spotkał siebie sprzed 40 lat, co byś sobie powiedział? Z perspektywy czasu?
Nie wiem. Co miałbym powiedzieć? (śmiech) Mam syna, który jest już dojrzałym człowiekiem i wiem, że nie chciałbym mu niczego narzucać. Gdybym spotkał tamtego siebie, starałbym się na pewno go zrozumieć. Tak jak moja babcia, chociaż była z innej generacji. Nie rozumiała tej muzyki i wielu rzeczy, które robiłem, ale wspierała mnie, bo widziała pasję. Widziała też, że daje mi to potężnego kopa i motywuje mnie do życia oraz do tego, żeby być dobrym człowiekiem. To jest kwestia zaufania. Ja starałbym się obserwować siebie gdzieś z boku, ale na pewno nie ingerować.
Z czego jesteś najbardziej dumny?
Z moich dzieci. Z tego, że są niezależne. Wiedzą, że zawsze mogą na nas liczyć, ale nigdy tego nie wykorzystują. Mają pasję, swoje życie, swoje problemy. I to jest piękne – realizują się w tym, co lubią, a to jest naprawdę wielka rzecz. Niczego nie muszą – robią to, co chcą.
Czy żałujesz czegoś?
Wielu rzeczy. Ale można żałować błędów i się na nich uczyć, a nie cofać się. Kto wie, czy gdybym nie popełniłbym tych błędów, to życie potoczyłoby się tak jak się potoczyło?
Zespół Vader będzie grał do końca świata? Czy jednak przyjdzie taki moment, kiedy odejdziecie na emeryturę?
Będziemy grali tak długo, jak będziemy mieć odbiorców. Wizja emerytury jest odległa, ponieważ widzę na naszych koncertach w pierwszych rzędach mnóstwo młodych ludzi. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ to znaczy, że nie jesteśmy dinozaurami, a możemy naszą muzyką inspirować bardzo młode pokolenie. Ale ktoś kiedyś będzie musiał przejąć tę pałeczkę, tak jak my to kiedyś zrobiliśmy. Tak to jest w muzyce, że młodsi przejmują i kontynuują pewne dzieło. Kiedyś zabraknie nam sił fizycznych – obyśmy jak najdłużej mogli grać i koncertować, ale bądźmy realistami. Żyjemy po to, żeby umrzeć. Niektórzy mogą marzyć o nieśmiertelności, ale to tylko ci, którzy nie mają pojęcia o tym, jaki to byłby ból i przekleństwo – być nieśmiertelnym i widzieć, jak odchodzi wszystko, co cię pasjonuje, co kochasz, co uwielbiasz.
A gdyby przyszedł do Ciebie jakiś nowy, początkujący zespół i poprosił o radę, co byś powiedział?
Często przychodzi i pyta, ale trudno mi doradzać z mojego punktu widzenia. Mogę mówić tylko ogólnikami. Przede wszystkim: robić to, co się lubi, a nie to, co jest bardzo popularne i coraz łatwiejsze. Oczywiście, dzisiejsze czasy pokazują, że niektórzy ludzie przypadkowo osiągają całkiem niemały sukces. Ale nie jest to sukces długotrwały. Nie jest też artystyczny, tylko bardziej finansowy i promocyjny. Jeżeli robi się coś z pasji, jest to trwalsze i pewniejsze. Czymś takim motywuje się ludzi, a nie tym, że ma się limuzynę, kolejny dom i dużo pieniędzy na koncie. Należy skupiać się na tworzeniu i na emocjach, a także rozwijać się myślowo. Dzisiejszy świat zabiera nam wyobraźnię, a bez wyobraźni nie byłoby muzyki rockowej czy metalowej. Starajmy się marzyć i pobudzać tę wyobraźnię. To jest znacznie bardziej istotne, niż to, czy się potrafi zagrać szybko na gitarze czy na bębnach, czy zaśpiewać. Oglądając dzisiejsze programy, widać, że ci wszyscy młodzi ludzie są niezwykle utalentowani, ale nie potrafią stworzyć zwykłej piosenki. Dzisiaj za dużo uwagi zwraca się na narzędzia, a za mało na to, co można tymi narzędziami zrobić.