Let’s pretend it’s still the 90s! Takie hasło przyświeca zespołowi Nira Nise, który silnie inspiruje się muzyką grunge’ową. Z Nirą, czyli założycielką, wokalistką i gitarzystką porozmawiałam m.in.: o śpiewaniu, wydawaniu muzyki i marzeniach. Zapraszamy!
Jak to się stało, że zaczęłaś śpiewać?
Przez 6 lat śpiewałam w chórze – 3 lata w gimnazjum i 3 w liceum. W gimnazjum chodziłam do malutkiego chóru Pana Stefana (którego pozdrawiam), gdzie było dosłownie parę osób. Ja tam chodziłam głównie po to, żeby robić zamęt i jeść chipsy na próbach :). Raz dostałam solówkę w polskiej wersji piosenki z Camp Rocka – Oto ja na jakimś festynie. Ale to nie było na poważnie. Dopiero w liceum to było bardziej profesjonalne – było nas więcej i jeździliśmy na jakieś festiwale, na przykład do Włoszech czy Niemczech. Jednak, kiedy śpiewasz w chórze, jesteś jedną osobą z 60. Ja śpiewałam w drugich sopranach – bardzo chciałam w pierwszych, ale brakło mi odwagi, żeby się zgłosić. Mimo że wiedziałam, że dałabym radę śpiewać te najwyższe partie…
W liceum słuchałam głównie Evanescence i innych smutnych, jęczących bab i byłam gotką. Chodziłam w koronkach, gorsetach i cała na czarno. Pierwszy gorset mama mi kupiła, bo chciała, żebym poszła na półmetek. Większość imprezy spędziłam przy barze i czytałam Tolkiena, bo tylko tam było światło 🙂 Ale na studniówkę już nie poszłam, mimo prób przekupienia przez mamę (śmiech).
Później zaczęłam słuchać grunge’u, w tym Nirvany i Hole. Jak trafiłam na Hole, to mnie zatkało, że kobieta potrafi tak drzeć ryja. I wtedy stwierdziłam, że chciałabym tak kiedyś się drzeć. Moja przyjaciółka śpiewała wówczas w zespole rockowym, a ja chodziłam do niej na próby. Strasznie chciałam być na jej miejscu, chociaż to był zwykły szkolny projekt, a nie profesjonalny band. Ale miałam takie „E, nie. Ja nigdy nie będę tak umieć, może lepiej się nauczę na gitarze”. Skupiłam się więc na graniu, zamiast na śpiewaniu – teraz jest na odwrót 🙂
Po liceum przeprowadziłam się do Warszawy na studia. Zaczęłam chodzić na karaoke, chociaż przez pierwsze miesiące nie śpiewałam, tylko siedziałam, żłopałam piwo i słuchałam, jak inni śpiewają. Moja przyjaciółka, która zawsze śpiewała w stylu Nightwish, dostawała dużo komplementów z powodu swojego śpiewu. Ja nie miałam odwagi i nie umiałam się przełamać. Aż w końcu ona znalazła jakiś rockowy klub z karaoke i stwierdziła, że musimy tam koniecznie iść. Nikogo tam nie znałam, nikt nie znał mnie, a do tego było tam bardzo mało ludzi. I to właśnie tam po raz pierwszy zaśpiewałam piosenkę Black Pearl Jamu. To jest utwór, który nie jest przeznaczony dla damskiego wokalu, tylko dla niskiego, męskiego i w dodatku jest śpiewany z perspektywy mężczyzny. Ale jest to jedna z moich ukochanych piosenek – do dzisiaj mam nagranie z tego występu :). Facet, który prowadził to karaoke, czyli Szymon, podszedł do mnie, pocałował mnie w rękę i powiedział, że to było zajebiste. Ja byłam w szoku!
I od tamtej pory chodziłyśmy tam co czwartek – przez rok opuściłam tylko raz karaoke. Za każdym razem Szymon, który też jest wokalistą, dawał mi różne rady odnośnie śpiewania. Właśnie na tym karaoke bardziej się ośmieliłam i pokochałam śpiewanie. Zrozumiałam, że chcę to robić cały czas.
Masz jakiś swój sposób dbania o głos? Chodzisz na lekcje, czy coś w tym stylu?
Po 1-2 latach amatorskiego śpiewania zaczęłam chodzić na lekcje. Bardzo się ich bałam, bo sobie wmówiłam, że zmienią mój głos, a ja nie chciałam. Ale to przecież o to chodzi – tak samo, jak idziesz na zajęcia karate, to instruktorzy będą chcieli zmienić sposób, w jaki się ruszasz. Poszłam więc na lekcje i to była naprawdę świetna decyzja! Pierwszym moim nauczycielem był koleś, który miał wykształcenie klasyczne, ale wolał screamować i uczył właśnie growli, screamów, itd. Chciałam, żeby nauczył mnie drzeć ryja. I w sumie powiedział mi na początku, że nic nie umiem (śmiech). Może nie wprost, ale dał mi do zrozumienia, że najpierw trzeba ogarnąć podstawy. Chodziłam więc do niego przez kilka lat, ale później przestał uczyć. Kolejnych nauczycieli zmieniałam co chwilę – nie byłam u żadnego tak długo, jak u tego pierwszego…
Ale śpiewanie to jest totalnie mój konik. Chodzę na lekcje i warsztaty albo oglądam na YouTubie, jak ktoś wykonuje jakieś techniki, itd. Mam taką zasadę, że kiedy poznaję wokalistów, którzy mi naprawdę imponują, to ich pytam: „Ej, a jaką techniką robisz to czy tamto?”. Zawsze da się więcej dowiedzieć i nauczyć. Na pewno lekcje wokalu zawsze będą ze mną.
A gitara na drugim miejscu? 🙂
W sumie tak… Zaczęłam grać na gitarze po to, żeby pisać piosenki, a nie z miłości do tego instrumentu. Wiem, że powinnam chodzić na lekcje gry, ale chodziłam do paru osób i za każdym razem odpuszczałam. Nigdy mnie to nie interesowało na tyle, żebym chciała przysiąść do tego i się porządnie nauczyć.
Jeden gość w ogóle się mnie zapytał, po co gram koncerty, po co ten zespół i po co mam się uczyć, skoro ja nie umiem grać. A to był ten moment, kiedy bardzo regularnie graliśmy koncerty…
Ale generalnie na pierwszym miejscu jest wokal, a gitara jest po to, żeby pisać muzę i, żeby wyglądała 🙂
A czy łączenie wokalu i gitary jest dla Ciebie trudne? Na przykład, na koncertach?
Te numery, które gramy, mamy na tyle ograne, że robię to w zasadzie automatycznie. Ale lepiej mi się śpiewa bez gitary. Mam wrażenie, że wtedy naturalniej dźwięk ze mnie wychodzi. Kiedy jestem na karaoke i mam tylko mikrofon, to więcej mogę pokazać. Kiedy się śpiewa i jednocześnie gra na gitarze, trzeba mieć podzielność uwagi. Nawet mój pierwszy nauczyciel wokalu powiedział, że jak będę grać na gicie, to jedna z tych rzeczy będzie cierpieć – albo wokal, albo gra. I chyba rzeczywiście tak jest. Ale póki co, nie odkładam gitary w kąt. 🙂
Jak powstają Wasze piosenki? Najpierw jest tekst, czy muzyka? Jak to wygląda?
Ja przynoszę pomysł – riff gitarowy, czasami z jakąś linią wokalu lub bez, i nad tym pracujemy wszyscy. To nie jest jam session, bo ja nienawidzę jammować. Nie wiem, jak niektórzy potrafią to robić. Byłam raz i nigdy więcej! Muszę mieć kontrolę nad tym, co się dzieje w zespole.
Czyli to Ty jesteś osobą decyzyjną w zespole, a inni nie mają nic do gadania? 😉
W sumie tak – w końcu zespół nazywa się Nira Nise. 🙂 Zawsze, jak przychodzi do nas ktoś nowy, to mówię: „Słuchaj, ten zespół nazywa się Nira Nise i ja tutaj rządzę”. Do tej pory nikt nie miał z tym problemu. Super jest to, że ludzie, którzy ze mną grają, mają do mnie zaufanie. I, że wierzą, że moje pomysły i to, w jakim kierunku idzie zespół, jest dla nas dobre.
A jak jest z tekstami? Bazujesz na swoim życiu, czy jak to działa?
Większość tekstów jest moją autobiografią. Bazują na moich doświadczeniach lub spostrzeżeniach. Niektóre są bardziej mistyczne – na przykład utwór Fokaia, który jest numerem o syrenach-zabójcach. Ale wszystkie piosenki są podszyte jakimś personalnym spojrzeniem na coś.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że inspirujesz się Taylor Momsen i, że chciałaś śpiewać jak ona. Kiedy ta fascynacja się zaczęła?
Mieszkałam jeszcze wtedy z rodzicami na Śląsku. Zaczęło się od tego, że zobaczyłam jakieś jej zdjęcia – ona w tamtym czasie miała bardzo długie włosy i ubierała się w szpilki, krótkie kiecki, itd. Pomyślałam sobie: „Boże, kolejna laska, która myśli, że gra rocka…!”. Ale później posłuchałam piosenek The Pretty Reckless i miałam takie: „Dobra, cofam, co mówiłam”. Taylor i Courtney Love były moimi pierwszymi inspiracjami, jeśli chodzi o śpiewanie. Taylor do tego stopnia, że na początku starałam się śpiewać jak ona i na karaoke śpiewałam tylko jej piosenki. Do dzisiaj słyszę, że brzmię podobnie jak Taylor Momsen. 🙂 I w tym momencie nie wiem, czy mam tak bardzo podobny głos do niej, czy po prostu tak bardzo chciałam brzmieć jak ona, że tak się stało.
Może będziecie ich supportem, kiedy znowu będą grać w Polsce? 🙂
Byłoby fajnie 🙂 Niekoniecznie w Polsce… Zawsze miałam takie poczucie, że ona jest osobą podobną do mnie. Jak słuchałam jej wywiadów, to z reguły się z nią zgadzałam. Mam też wrażenie, że to jest zwykła dziewczyna, która kocha muzykę i dlatego wsiąknęła w ten muzyczny świat.
Sodówka jej nie odbiła. 🙂 A propos koncertów poza Polską… W jednym z wywiadów mówiłaś, że gracie nie tylko w naszym kraju, ale też zagranicą – na przykład w Niemczech.
Kilka lat temu poznałam na Instagramie takiego grunge’owca – Niemca, który śpiewał w zespole Shambala. Dużo rozmawialiśmy i tak naprawdę koncerty w Niemczech mieliśmy ustalone jeszcze przed pandemią. I gdyby nie wirus, to pewnie już wtedy byśmy tam zagrali… W każdym razie on do mnie napisał jakoś w lutym, że kończy ten projekt i, że chciałby, żebyśmy z nimi zagrali. Ja powiedziałam: „Dobra, jedziemy! Nie interesują mnie koszty – musimy tam zagrać!”. Musiałam trochę przekonywać pozostałych członków zespołu, bo ja jestem taka, że mogłabym nawet do Chin pojechać zagrać dla pięciu osób. 🙂 Ale stwierdziliśmy, że zagramy i ogarniemy sobie jeszcze jeden koncert, żeby nam się koszty zwróciły. Poprzez znajomą – też z Instagrama – udało się nam zagrać na takim festiwalu ulicznym i dostaliśmy kasę za ten występ, więc wyszliśmy na 0, jeśli chodzi o cały wyjazd. We wrześniu ponownie zagraliśmy w Niemczech i też ogarnęliśmy to przez Instagrama. Ogólnie, teraz wszystko odbywa się online i trzeba dbać o internetowe znajomości.
A jak patrzycie na kwestię dystrybucji? Na wydawanie płyt, na przykład? W obecnych czasach streamingu, ale też powracających winyli i kaset?
Nagraliśmy płytę, wrzuciliśmy ją na serwisy streamingowe i zamówiliśmy 200 fizycznych egzemplarzy, które powoli się sprzedają na koncertach. Po prostu uznałam, że nie ma sensu zamawiać więcej sztuk, bo w dzisiejszych czasach nikt nie kupuje płyt. Ogólnie mam wrażenie, że ludzie wolą kupować merch niż płyty.
I chętniej słuchają na streamingach i to też się przekłada na wydawanie muzyki – ludzie wolą nagrywać single i Epki, niż pełne albumy…
Tak. Na przykład, jakbym chciała wesprzeć jakiś zespół, który lubię, to nie kupię płyty, bo nie mam jej gdzie odtworzyć – nie mam samochodu, a na laptopie też jej nie włączę, bo nie mam jak. To działa teraz na takiej zasadzie, że ludzie kupują te płyty, bo chcą wesprzeć zespół, albo po prostu są kolekcjonerami. Ale żeby masowo sprzedawać płyty, to to jest bez sensu – przynajmniej na naszym etapie.
A jak ludzie na Was reagują na koncertach? Ktoś kiedyś Was pomylił z Babymetalem…
Zależy… Pierwsze nasze koncerty wyglądały tak, że ludzie mieli wywalone i pili piwo, a my graliśmy. I to jest okej – uważam, że każdy powinien takie koncerty zagrać, bo to dużo uczy. Każdy też tak zaczynał… A z tym Babymetalem to było tak, że graliśmy w Krakowie 4 lata temu. Byłam ubrana w jakąś tam dziewczęcą kieckę, mega długie zielone oczodajne skarpetki i kucyki na czubku głowy. Ale ja to robię celowo. Z jednej strony jest to inspiracja Courtney Love i ruchem Riot Grrrl, a z drugiej jest to świetny kontrast – to tak bardzo nie pasuje do muzy, która gramy, że to jest aż zabawne. Myślę, że to jest faza i mi to przejdzie, ale na razie bardzo mnie to bawi…
Na nasze koncerty przychodzi coraz więcej osób. Oczywiście, zdarzają się koncerty, że jest bardziej kameralnie, ale ostatnio, kiedy graliśmy w Krakowie (5 stycznia 2024, Oliwa Pub – przyp.red.), to było ponad 100 osób. Za każdym razem, jak piszemy jakiś nowy numer, to mam wrażenie, że właśnie te nowości cieszą się większą popularnością. To jest potwierdzenie dla nas, że idziemy w dobrym kierunku.
A rysowanie kiedy się pojawiło? Bo Ty też zajmujesz się grafiką…
Rysowanie było u mnie pierwsze – rysuję od 10.roku życia, chociaż wiem, że tego nie widać po moich pracach. To nie jest tak, że siedzę codziennie i rysuję przez kilka godzin. W gimnazjum i liceum chciałam być grafikiem albo pójść na Projektowanie gier w Cieszynie. Dwa razy się nie dostałam. I w sumie dlatego przeprowadziłam się do Warszawy – po chwilowej załamce poszłam na Edukację plastyczną, gdzie byłam pół roku. Ale jak nie dostałam się drugi raz na Projektowanie…, to poszłam do Szkoły Reklamy w Warszawie – i chyba tak miało być. Skończyłam studia z Animacji, bo wymyśliłam, że będę animatorką albo będę robić animowane teledyski. Ale potem odkryłam, że umiem śpiewać i to było dla mnie tym, czym dla niektórych jest znalezienie Boga. Aktualnie zajmuję się grafiką od czasu do czasu. Moim skrytym marzeniem jest wydanie swojego komiksu, nad którym już zaczęłam pracować. Ale to jest na razie „secret project”.
A pomysł na vlogi skąd się wziął?
Kiedyś mega wydarzeniem było dla mnie samo wyjście z domu – to, że mogę się ubrać inaczej, umalować, spotkać się ze znajomymi, wypić piwo i przy okazji zagrać koncert. Mam mega sentyment do tych vlogów – graliśmy po barach, gdzie wszyscy mieli nas w dupie, a my się jaraliśmy, że gramy koncert. Teraz wygląda to bardziej profesjonalnie – koncerty są w innych miejscach, gramy z większymi zespołami. Na przykład graliśmy z zespołem The Bill – to był nasz pierwszy większy support.
Kiedy graliśmy w Niemczech, to zaczęłam nagrywać vloga, ale tyle się działo, że zapomniałam o tym. Może dusza vlogerki we mnie umarła? (śmiech).
Ale też chyba o to chodzi, że nie myślisz o nagrywaniu, tylko o tym, żeby przeżywać to, co się dzieje…
Dokładnie! Podczas wyjazdu do Niemczech po raz pierwszy zobaczyłam tego mojego znajomego i to było dla mnie mega przeżycie – rozmawiałam z nim tyle razy i nagle go widzę. Spędziliśmy z nim 2 dni, nawet nocowaliśmy u niego. Szkoda by mi było czasu na nagrywanie, skoro możemy przez ten czas gadać.
Powiedziałaś, że Twoim marzeniem jest komiks. A jakie jest Twoje muzyczne marzenie?
Wydaje mi się, że nie udźwignęłabym ogromnej sławy i bycia legendą, jak Nirvana. Uważam, że albo by mi odwaliło, albo bym skończyła w więzieniu. Na pewno taka sława nie jest dla każdego – może nawet dla nikogo. Ale taki poziom sławy, jak The Pretty Reckless byłby satysfakcjonujący. Jest to znany band, który ma swoich fanów i gra na dużych festiwalach, ale to nie jest tak, że każdy ich zna. To nie jest Metallica.
Jakie macie plany na kolejne tygodnie, miesiące?
Mamy teraz małą przerwę od koncertowania. Ale i tak mamy sporo roboty. Chcielibyśmy zrobić teledysk do piosenki Fokaia. Chcemy też przygotować akustyczny set. W zeszłym roku graliśmy na eliminacjach do festiwalu – nie wygraliśmy, ale dostaliśmy wyróżnienie od Pana Piotra Metza. Zaprosił nas do nagrania sesji live na jego barce na Wiśle. Najlepiej tam by się sprawdził akustyczny set i mamy plan przerobić niektóre nasze numery na akustyczne wersje. Chcemy też nagrać sesję live w studiu. Nasze koncerty są dużo bardziej agresywne, niż płyta i chcielibyśmy mieć taką wersję naszych numerów, żeby trochę zachęcić ludzi do przyjścia na nasze koncerty, Sporo osób mówi, że jest różnica między płytą a koncertem, ale to chyba dobrze. Na koncertach jest adrenalina, szczególnie kiedy następuje wymiana energii między publiką a zespołem. Wykony tych piosenek są wtedy bardziej energetyczne i chaotyczne. W studiu jest tak, jak sobie ustaliłaś, a na koncercie nigdy nie wiesz, co się wydarzy.