Im dalej w rok 2017, tym łaskawiej zdaje się on obchodzić z fanami mocnych brzmień. Czy nowy album od Ne Obliviscaris – Urn – podołał poprzeczce wysoko postawionej przez swojego poprzednika?
Tylko tyle i aż tyle?
Pamiętacie poprzednie albumy? Przygotujcie się na podobne doznanie. Moje pierwsze zetknięcie z ich twórczością porównać mogę do niekończącego się festiwalu dreszczy ciągnących wzdłuż pleców.
W przypadku Urn jest ich już trochę mniej, bo mojemu zmysłowi słuchu nie towarzyszy tak duży element zaskoczenia.
Stare, dobre NeO
Podobnie jak w przypadku Citadel, mamy więc naprawdę długie aranżacje z reinterpretowanymi motywami.
Tak jak poprzednio, za specyfiką brzmienia stoi wciąż dźwięk skrzypiec i mieszanka czystych wokali z growlem, które czasem spotykają się razem w jednym punkcie. Zresztą, śpiewu uświadczymy na Urn trochę więcej w stosunku do poprzednich dwóch albumów.
Kontrasty na najnowszym dziecku NeO uległy pogłębieniu. Brutalnych chwil jest mniej, niż miało to miejsce dotychczas, ale są umiejscowione w bardziej taktycznych (a wręcz – bardziej nieoczekiwanych) momentach. To taka nagroda pocieszenia – starzy fani mogą poczuć cień ekscytacji, jaka towarzyszyć im mogła przy początkach z zespołem.
Eyrie – subiektywnie – składa się z kilku najlepszych momentów, jakie usłyszycie na Urn.
Urn to bardzo ‘filmowe’ doświadczenie. Długie, obfitujące w liczne pasaże utwory mają naprawdę dużo czasu na zbudowanie napięcia. Pomocne są tu znane już z poprzednich albumów NeO elementy, takie jak ekspozycja na skrzypce, czy bardzo duże zróżnicowanie dźwięku i melodii w obrębie jednego utworu.
Szczególnie w ostatnich latach zwracam uwagę na to, jak ważnym odbiciem treści muzycznej albumu jest jego okładka. Im lepiej jej zawartość pokrywa się z tym, co słyszymy, tym jego przeżywanie jest czymś bardziej unikalnym. Nie ginie w gąszczu setek innych płyt.
Grafik stojący za wydawnictwami Ne Obliviscaris zdaje się mieć o tym dobre pojęcie. Barwa okładki koresponduje pięknie z kolorytem muzyki, jeśli tak można to wyrazić (można? Można!).
Uważam Urn za album udany. Jest to kompozycja, jakiej najlepiej słuchać w całości, przy jednym posiedzeniu, bo wtedy ukazuje największy plus – zróżnicowanie przy jednoczesnym zachowaniu ciągłości. Choć nie przebija Citadel, to jest na równie wysokim poziomie, co poprzednik.
Osoby, które Ne Obliviscaris poznają dopiero dzięki Urn, z pewnością ocenią album znacznie wyżej, z większym entuzjazmem. Zazdroszczę im tego poczucia zaskoczenia, jakie wywoła w nich z pewnością ten krążek. Ot – starzy fani będą tylko i aż zadowoleni, a nowi – być może zachwyceni.