Kolonizacja kosmosu to dla współczesnego świata dość odległa przyszłość. Na szczęście istnieją niezłe alternatywy, żeby wystrzelić się na orbitę. I wcale nie mam na myśli komercyjnych wycieczek. Posłuchajcie Eye The Tide i przekonajcie się, że galaktyczną podróż można odbyć bez zdejmowania słuchawek.
Ja przekonałem się niemal w momencie odpalenia płytki w odtwarzaczu i odleciałem. Lot musiał trwać naprawdę długo, w końcu trzeci longplay Spaceslug ukazał się w ubiegłym roku. Eye the Tide to podróż długa i powolna, jednak zaginająca czasoprzestrzeń w sposób fascynujący. To podróż wśród niekończącej się przestrzeni i przypływ gwiezdnych oceanów. To trip, podczas którego zwiedzicie przestworza niebezpieczne i przerażające, oraz piękne i budzące podziw. A czas zatrzyma się i cierpliwie poczeka, aż wrócicie do rzeczywistości wraz z wybrzmieniem ostatniego dźwięku na tym albumie.
Wpadasz w nałóg
Jednak nie chcesz, by ta przyjemność się kończyła. To jest trochę jak z uzależnieniem. Niby wiesz, że przesadzasz, jednak zapętlasz tę płytę i znów dajesz się porwać. Z coraz większym bananem na pysku brniesz do przodu. I niby wiesz, co będzie dalej, ale wciąż z zaciekawieniem nasłuchujesz nadchodzącej kanonady riffów wprost z sąsiedniej galaktyki. A tych na Eye The Tide nie brakuje.
Warto jednak wiedzieć, kto stoi za tym fenomenalnym tripem. A wierzcie mi, mimo stosunkowo krótkiego stażu na scenie, Spaceslug to prawie weterani. Trio udzielało się między innymi w Palm Desert, O.D.R.A, czy Legalize Crime. Niezła śmietanka, prawda? Wydawać by się mogło, iż to zgoła odmienne stylistycznie światy. W końcu Palm Desert to polska odpowiedź na Kyuss, a pozostałe dwa składy to najczarniejszy i najbardziej obskurny, agresywny sludge. Jednak tej ekipie udało się odnaleźć wspólny muzyczny język i już na debiutanckim Lemanis pokazali, na co ich stać.
Co za dużo, to… jest zdrowo!
A to był dopiero początek. Spejsowe dźwięki, wówczas jeszcze nieco surowe, wzbudziły zainteresowanie środowiska i błyskawicznie zdobyły uznanie. Kolejny album, Time Travel Dilemma, tylko podkreślił wartość Spaceslug. Płyta wydaje się być ciekawą kontynuacją debiutu, jednak w zdecydowanie bardziej okrzepniętej formie. Co więcej, Spaceslug to zespół niezwykle twórczy. Debiut został wydany w 2016 roku, następca rok później. W 2017 roku ukazało się jeszcze jedno wydawnictwo, Mountains & Reminescence, czyli składak z archiwalnych utworów, nigdy wcześniej niepublikowanych.
Nie ma co, dbają o słuchacza. Minęło zaledwie kilka miesięcy i wrocławianie znów dali o sobie znać. I jeśli myślicie, że trzy albumy w trzy lata to dużo i nic dobrego z tego nie wyjdzie, to po pierwsze sprawdźcie, jak często wydaje na przykład King Gizzard And The Lizard Wizard, a po drugie odpalcie sobie wszystkie trzy płyty Spaceslug po kolei. Eye The Tide, to kawał porządnego materiału. Zarówno brzmieniowo, jak i artystycznie.
Międzygalaktyczne przestworza
Wcześniejsze, astralne metafory to nie przypadek. Muzyka, którą serwuje nam wrocławskie trio, to doskonałe połączenie space rockowych, psychodelicznych i stonerowych pomysłów z doomowym ciężarem i tempem. Dostajemy w pysk z otwartej dłoni, która po chwili czule nas głaszcze. Tak, na tym albumie dzieję się bardzo dużo. Są tu motorycznie transujące riffy basu, pięknie łączące się z pokręconymi zagrywkami gitary elektrycznej. Wystarczy posłuchać Obsolith lub Eternal Monuments, zwłaszcza w pierwszych fazach utworów. Sporo tutaj potężnych riffów gitarowych, które odpowiadają za nadanie ciężaru całości.
Oczywiście jest to wymieszane w ciekawy i dość niespodziewany sposób. Nie wiesz, co wyskoczy zza orbity. Posłuchaj World Like Stones. Ładna, stosunkowo lekka gitara w intro, fajnie zaczyna piosenkę, by w zwrotce uderzyć z pełną mocą. Sekcja rytmiczna nie ustępuje na krok i pewnie brnie w kosmiczną otchłań, by znów przycichnąć. Wokal jest równie nieprzewidywalny i zapewne jest to zasługa tego, że za mikrofon złapał każdy z członków kapeli. Jest więc i czysty, przyjemny śpiew, doskonale wprowadzający w atmosferę i przerażający, agresywny krzyk.
Jeszcze więcej astralnego odlotu!
Każdy z siedmiu kawałków jest świetny. Tak, Eye The Tide trwa ponad 50 minut, a jest tu tylko 7 utworów. Najlepiej, szczególnie gdy ktoś lubi rozbudowane kompozycje, które dzięki dość otwartemu podejściu do tematu są wspaniałymi zalążkami do koncertowych improwizacji. Co więcej, dla upartych nie będzie problemu, by twórczość Spaceslug podpiąć pod margines sceny progresywnej.
Za brzmienie odpowiada Haldor Grunberg z Satanic Audio. Jest tłusto, przejrzyście, przyjemnie. Nie brak tutaj ciężaru, który jednak jest równoważony tym czymś co słychać na wielu produkcjach wychodzących spod ręki wspomnianego magika dźwięku. Wszystko jest na swoim miejscu, dynamika się zgadza, a i przestrzeń jest ponad przeciętna. Nie ma się co rozpisywać, gość jest świetny, a ja uwielbiam jego styl.
Podsumowanie
Podsumowanie będzie krótkie. Eye The Tide, to płyta świetna, przemyślana i dopracowana. Nie mało tu odniesień i kontynuacji pomysłów z przeszłości, jednak stylistyczna wolta i rozwój są bardzo wyraźnie zaznaczone. Absolutny brak nudy i spójność przyciąga jak czarna dziura, a sound masuje aparat słuchowy. No, mamy 2019 rok, kiedy czwarty longplay Panowie?
Maciek Juraszek