Kerry King, legendarny gitarzysta thrash metalowej ikony Slayer, powraca z solowym albumem From Hell I Rise. Po rozpadzie grupy Slayer w 2019 roku, fani zastanawiali się, co przyniesie przyszłość jednemu z najważniejszych muzyków metalowych. Ten album jest odpowiedzią na ich oczekiwania.
Muzyka i produkcja
From Hell I Rise to kwintesencja stylu Kerry’ego Kinga – ciężkie riffy, szybkie tempo i bezkompromisowa energia. Już od pierwszego utworu, Diabolo, słuchacz zostaje wciągnięty w wir agresji i technicznej maestrii. Co ciekawe, piosenka otwierająca pozbawiona jest wokali. Muzycznie album nie zaskakuje. To wciąż więcej tego samego. Nie oznacza to oczywiście, że to źle, wręcz przeciwnie. Album aż kipi energią Slayera i jest to bardzo słyszalne, głównie w wokalach oraz gitarze. Bardzo duży plus tego albumu to solówki. Kerry King zrezygnował z jego charakterystycznych maksymalnie przesterowanych solówek, na rzecz czegoś bardziej klasycznego, ale nadal z mnóstwem piekielnej energii. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że w końcu da się słuchać solówek Kinga. Sama gitara to dosłownie kalka tego, co gitarzysta grał w Slayerze.
Wiele znanych nazwisk
W album zaangażowanych było wielu znanych artystów. Pracowali nad nim m.in: Mark Osegueda z grupy Death Angel, który na wokalu poradził sobie wyśmienicie i przez chwilę naprawdę musiałem zastanowić się, czy to na pewno nie jest oryginalny wokalista Slayera – Tom Araya. Dalej na gitarze gościnnie pojawił się Phil Demmel z grupy Machine Head i oddał charakterystyczny Slayerowy styl bardzo dobrze. Na basie Kyle Sanders z grupy Hellyeah oraz na perkusji Paul Bostaph znany chociażby z takich legendarnych grup jak Testament czy Exodus.
Pomimo wielkich chęci, lekka nuda
Niestety, przy naprawdę dobrym wykonaniu i wielu znanych nazwiskach w zespole, album jest dosyć nużący. Każdy z trzynastu utworów jest prawie identyczny, co naprawdę przeszkadza, gdy słucha się całego albumu ciągiem. Na albumie nie uświadczymy nawet jednej wolniejszej piosenki lub chociaż jakiejkolwiek zmiany tempa. Nie mówiąc już o czymś akustycznym. Naprawdę ciężko ocenić ten album inaczej niż jako całość, ponieważ żaden utwór się zbytnio nie wyróżnia. Niemniej, płyta to naprawdę solidne 46 minut potężnego i wyśmienicie nagranego thrash metalu, prosto z ostatniego kręgu piekielnego. Dla fanów Slayera idealne, aby dorzucić do swojej playlisty. Oceny albumu wahają się w okolicach 7/10 lub 8/10. Osobiście dałbym temu krążkowi 7/10. Solidne, bardzo dobrze zagrane, ale lekko nudne. Widać tutaj, że Kerry King postawił na bezpieczną opcję bez zbytnich eksperymentów w swoim pierwszym solowym albumie.