Gdy nuda zmienia pokolenia, czyli słów parę o grunge’u

0
4083

Można by polemizować o tym, jakim gitarzystą był Kurt Cobain, jednak jedno nie podlega wątpliwości. Stał się ikoną pokolenia, twarzą rebelii. 20 lutego 2018 roku mija 51 lat od narodzin artysty. Czy gdyby jego muzyka nie wyszła nigdy poza granice garażu, nadal by żył? Tego nie dowiemy się już nigdy. Choć heroina połączyła Cobaina na zawsze z Klubem 27, fenomen jego muzyki nie mija. W czym tkwi tak ogromna siła grunge’u? Jak powstał? Dlaczego zmieniał pokolenia?

Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc

Dziś Seattle znane jest na całym świecie jako kolebka grunge’u. A w latach 80.? No właśnie… nie jest znane w ogóle (chyba że z największej w Stanach Zjednoczonych liczby samobójstw). Raczej nie ma czego tu szukać. Miasto pogrąża się w kryzysie ekonomicznym, a rozrywki znajdzie się tyle, co kot napłakał. Mogłoby się wydawać, że Seattle magicznie znika z mapy USA, gdyż nie docierają tu żadne trasy koncertowe, osobistości, trendy. Poczucie alienacji i wszechogarniająca nuda sprawiają, że w młodzieży budzi się kreatywność. Powstaje nowy gatunek, subkultura – grunge. 

Błądzenie we mgle

Jeśli Seattle może coś zagwarantować, to deszcz – bez parasola ciężko ruszyć się gdziekolwiek. Szarość nie tyczy się tylko pogody. Po ulicach spaceruje zblazowana młodzież. Bez pomysłów, bez planów. Zdaje się, że wszystko, co miało jakieś znaczenie, już było. Minęły czasy rewolucji seksualnej i wyzwolonych hippisów, a swoboda obyczajowa doprowadziła raczej do narkotycznej pożogi i syfu, niż upragnionej nirwany. Uchichł stary ład, a nie zdążył jeszcze pojawić się nowy. Stagnacja powoduje narastanie frustracji.

Poszukiwania siebie prowadzą raczej do powstawania nowych pytań, niż odnajdywania odpowiedzi na stare, przez co młodzież co raz mocniej zapętla się w depresyjny stan. Ludzie wdepnęli nagle we współczesność i nie bardzo wiedzą, jak z niej wyleźć. Przyszłość wydaje się być niejasna, ba… jaka przyszłość? Trudno wyobrazić sobie, by miało nadejść jeszcze cokolwiek. Apatia mojego pokolenia. Obrzydza mnie. Obrzydza mnie też moja własna apatia, bycie tchórzliwym i nieprzeciwstawianie się rasizmowi, seksizmowi i wszystkim innym -izmom, na które kontrkultura narzeka od lat. – mówi Cobain. Poczucie niepewności powoduje powstanie nowych określeń. Mówi się o pokoleniu “no future”, czy “Generacji X”. 

Pearl Jam

Narodziny grunge’u

Nastolatkowie z Seattle nie mają co robić. Wieje nudą. Potrzebują nowej idei, jakiegoś powiew świeżości, który wyzwoli ich z trudnego do opanowania marazmu. Jako że nie przyjeżdżają tu żadne muzyczne gwiazdy, buntownicy z Seattle tworzą własną, undergroundową scenę. Grają sami dla siebie i to działa! Muzyka rozbrzmiewa prawie wszędzie. No dobra… czasem to  zwyczajny hałas, ale nie ma to żadnego znaczenia. Liczy się bunt przeciw normom, przeciw konsumpcjonizmowi, porządkowi, a wreszcie przeciw samemu sobie. Neguje się prawie wszystko, a na piedestale usytuowana jest “Królowa Dobra Zabawa”.

W koncertach nie chodzi o najczystszy dźwięk i wymyślne linie melodyczne. Ważny jest przekaz, protest i okazanie niechęci wobec całego świata. Scena to miejsce, gdzie można się wyładować i puścić w niepamięć całą złość. Energia ta przybiera takie rozmiary, że dochodzi do prawdziwej rebelii. Pierwszą zasadą jest brak zasad. Mottem staje się “I don’t care”, wyrażające apatię i obojętność. Jeśli umiesz śpiewać – to super, jeśli nie umiesz – to też dobrze. Mamy również opcję trzecią – umiesz, ale płynący w żyłach alkohol średnio pozwala na utrzymanie mikrofonu w ręce. Nie ma jednak powodów do zmartwień. Show must go on.

W połowie lat 80. zespół ma już prawie każdy, a jeśli nie – zapewne chodzi na koncerty znajomych. Młodzież kombinuje skąd wziąć sprzęt, uczy się paru akordów i zaczyna podbój sceny. Frekwencja jest znakomita, bo ciężko o inną rozrywkę. W końcu w tej przygnębiającej “dziurze” coś zaczęło się dziać. Kapele wyrastają jak grzyby po deszczu – a tego w Seattle nie brakuje. Wszyscy się znają, więc skład zespołów ciągle się zmienia i “muzyczne drzewo genealogiczne” niezwykle trudno ustalić. Dlatego tak naprawdę nie wiemy, który zespół i w jakim składzie zapoczątkował ten żywiołowy ruch.

Seattle sound

Nowopowstające utwory nie mieściły się ramach dotychczasowych gatunków muzycznych. Należało więc stworzyć nowe określenie, które zdefiniuje nowe, surowe brzmienie. Na stałe przylgnęła nazwa grunge, oznaczająca dosłownie “brud”, “syf”. Uznaje się, że pierwszą osobą, która zastosowała to określenie był Mark Arm, należący do formacji Green River, a następnie Mudhoney.

Czym charakteryzowało się to oryginalne brzmienie i jak je rozpoznać? Specyficzna jest szorstkość riffów, zniekształcenie dźwięku i silna linia basowa. Całość brzmi co prawda energetycznie, ale towarzyszy temu poczucie przytłoczenia. Ja sama słuchając grunge’u, odnoszę wrażenie, że ktoś ubrał depresję w dźwięki.

Poruszana w tekstach tematyka dotyczy smutku, autodestrukcji, zagubienia. Chyba żaden tytuł nie brzmi tak wymownie jak I Hate Myself and Want to Die (ang. nienawidzę siebie i chcę umrzeć) Nirvany. Śpiewa się o rzeczach, które poruszają twórców. Np. inspiracją do utworu Jeremy Pearl Jamu jest prawdziwa historia chłopca, który popełnił samobójstwo na oczach klasy. Eddie był świadkiem podobnej historii w gimnazjum, tyle że ta miała akurat dobre zakończenie. W słowach grunge’owych zespołów słyszymy o narkotykach, seksie, a później – o trudach popularności.

Blask sławy

Choć scena muzyczna w Seattle z początku ma zasięg lokalny, z biegiem czasu zaczynają się nią interesować osoby spoza miasta. W roku 1986 zostaje wydana składanka Deep Six, a następnie płyta zespołu Green River, Dry As a Bone. Choć nie przysparzają one jeszcze popularności muzykom, sprawiają, że grunge zostaje zauważony. Zainteresowany zjawiskiem brytyjski dziennikarz podkłada pierwszą zapałkę, która daje początek wielkiej muzycznej rewolucji. Kontrakty zyskują zespoły jak Soundgarden (Louder Than Love), Alice in Chains (Facelift), Nirvana (Nevermind) i Pearl Jam (Ten), którym nada się potem przydomek “Wielkiej Czwórki z Seattle”. Nevermind wraz z singlem Smells like teen spirit odnosi sukces, który przewyższa wszelkie oczekiwania. Album zajmuje pierwszą pozycję w rankingach, co powoduje wielki światowy “bum” na grunge.

Kiedy stajesz się Bogiem

Wbrew pozorom, dla większości artystów staje się to nieznośne. Grali przecież dla siebie, dla zabawy. Czułem się przytłoczony tym wszystkim, co na nas spadło. W moim domu był pokój przeznaczony na pralnię, więc siedziałem tam z popielniczką, do której miałem zaufanie, bo miałem wrażenie, że to jedyne miejsce, gdzie świat nie może mnie dopaść – mówi Eddie. Ciężar odpowiedzialności, jaką niesie za sobą bycie idolem, a wręcz guru młodzieży, nie odpowiada artystom. Grali, by zapomnieć przez chwilę o poczuciu zagubienia, a w mgnieniu oka ich życie prywatne interesuje cały świat. To wszystko sprawia, że zatapiają się jeszcze bardziej w chaosie i poczuciu zdezorientowania.

Przemysł muzyczny łapie artystów w sidła tego, przed czym uciekali, a więc komercji. Bilety na koncerty niedbałych, nonszalanckich chłopaków z Seattle zaczynają być dostępne jedynie dla bogaczy, a przecież nie taka jest idea. Ceny biletów nie odstraszają jednak dzieciaków, na występy przychodzą tłumy. Do tej pory sława oznaczała dla mnie trzysta osób, które przyszły do klubu, żeby zobaczyć mój koncert. Gdy codziennie narusza się twoją prywatność, forsa i popularność przestaje mieć dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. – wyznaje Layne Staley. Z muzyki robi się biznes, przez co traci ona swój pierwotny czar. Muzycy mają dość sławy – Gdybym poszedł do więzienia, przynajmniej nie musiałbym podpisywać autografów – stwierdza Kurt.

Flanelowe koszule za 300 dolców

Wraz z muzyką promuje się specyficzny grunge’owy styl. Projektanci mody szaleją na punkcie flanelowych koszul, a na wystawach można oglądać manekiny poubierane w przetarte jeansy. Czym różnią się te ubrania od prototypu? Cena tych pierwszych oscyluje nawet w granicach 300 dolarów. Dla mieszkańców jest to zjawisko komiczne. Nosi się przecież co wygodne i tanie. Panuje nonszalancja w stosunku do wyglądu, ciuchów. Młodzież sprzeciwia się snobizmowi, a staje się jego źródłem. To, co wydaje się niezwykle atrakcyjne dla świata mody, młodzieży z Waszyngtonu wydaje się po prostu głupie.

W objęciach heroiny

Często najbardziej znani twórcy o ogromnym kunszcie artystycznym to ludzie obdarzeni ogromną wrażliwością. Odbierają bodźce silniej, co sprzyja powstawaniu znakomitych dzieł, ale też depresji. W Seattle rzeczywistość wydaje się szara, koloryzuje się ją więc narkotykami. Używki są na porządku dziennym, zwłaszcza w kręgach muzycznych. Wiele osób opowiadało mi o heroinie. Brałem już inne narkotyki i byłem ciekaw, jakie działanie wywołuje. Poznałem również wiele osób, które przedawkowały heroinę. Dlatego chciałem sprawdzić, co takiego siedzi w tym białym proszku, że potrafi tak zawładnąć ludźmi. Gdy już spróbowałem stwierdziłem, że już zawsze chciałbym czuć się w ten sposób – opowiada o swej fascynacji Staley.

Takie podejście do używek jest niebezpieczne zwłaszcza dla znudzonej młodzieży w Seattle. Całe życie wydawało im się dotychczas płaskie i ponure, a nagle pojawia się magiczna substancja, dzięki której wznoszą się na wyżyny spełnienia. Do złudzenia harmonii i błogiego stanu chcą wrócić niemalże natychmiast.

Z uzależnieniem zmaga się Cobain, coraz bardziej zapadając się w narkotyczne stany. To samo tyczy się Layna Staley’a z Alice in Chains. Nałóg pogłębia się po śmierci jego dziewczyny Demri Lary Parrot. Wokalista poddaje się w walce o życie i wraz z heroiną pośpiesznie zbliża się w kierunku śmierci. Z używkami ma też kontakt Chris Cornell, który choć całe życie zmagał się z uzależnieniem od leków, czy alkoholu, nie decyduje się na strzykawkę.

Layne Staley ze swoją dziewczyną, Demri Parrot

Koniec grunge’u

Frontamanów Wielkiej Czwórki kochają rzesze fanów. Problem polega na tym, że oni sami nie kochają siebie. Śmierć lidera Nirvany 5 kwietnia 1994 roku jest początkiem końca grunge’u. Mówi się, że Kurt popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę, jednak okoliczności nie wydają się do końca jasne. Niektórzy utrzymują, że artystę tak naprawdę zamordowano. Jakkolwiek zginął, informacja ta wstrząsa całym światem. Na placach zbiera się młodzież ze zniczami, a scena undergorundowa pogrąża się w żałobie.

O śmierci wypowiada się wiele innych artystów: Kurt i ja nie byliśmy najbliższymi przyjaciółmi, ale znałem go na tyle dobrze, aby zostać spustoszonym przez jego śmierć – Staley. Zawsze myślałem, że będę pierwszy – Vedder. Był jednym z najlepszych naszych czasów – Madonna. Miał zaledwie 27 lat, co pozwala zaliczyć go do “przeklętego” Klubu 27 (w tym wieku odeszli też m.in.: Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison, Amy Winehouse).

5 kwietnia jest niewątpliwie datą pechową dla świata muzyki. Dokładnie 8 lat po śmierci Kurta, w wyniki przedawkowania odchodzi Layne Staley. 17 maja 2017 w hotelowym pokoju samobójstwo popełnia kolejny Wielki, czyli Chris Cornell. Jego odejście jest zupełnie niespodziewane. Co prawda, wiadomo, że wokalista od lat zmagał się z depresją, ale tamten okres był względnie spokojny. Parę godzin przed śmiercią rozmawia z żoną i nic nie wskazuje późniejszego rozwoju wydarzeń. Wydaje się jednak dziwny i informuje, że zażył więcej leków niż zazwyczaj.

Pearl Jam, który ocalał

Nie usłyszymy już nigdy na żywo Nirvany, Alice In Chains (w dawnym składzie), czy Soundgarden, jednak PJ koncertuje nadal i ma się bardzo dobrze. Jak to się stało, że ani narkotyki, ani sława, ani pieniądze nie zniszczyły muzyków? Pozwolę sobie na subiektywną analizę całej Wielkiej Czwórki.

Nirvana to zespół, który kojarzy mi się z szaleństwem. Ich muzyka jest niezwykle żywa, a to, co widzimy na scenie, często graniczy z obłędem. Tego właśnie potrzebuje młodzież. Buntu, czegoś bezkompromisowego, w czym sami będą mogli się pogrążyć. Właśnie dlatego Nirvana staje się głosem pokolenia. Kurt Cobain nikogo nie udaje, a jego charyzma sceniczna podbija, niestety wbrew niemu, cały świat. Pod warstwą energetyczną, kryją się jednak ogromne pokłady apatii. Ktoś wrażliwszy wyczuje może, że emocje są tu jakby  przytępione. Właśnie dlatego uważam, że w Nirvanie depresja zaznacza się najwyraźniej. Jest złość, ale nie ma gniewu, jest smutek, ale brak rozpaczy. Wszystko zatrzymuje się w połowie, co nie pozwala na katharsis. 

Even if you have, even if you need
I don’t mean to stare, we don’t have to breed
We could plant a house, we could build a tree
I don’t even care, we could have all three

Brzmienie Alice in Chains jest w moim odczuciu najbardziej mroczne spośród całej Czwórki. Co prawda tu też widać silną depresję, jednak nie ma już obojętności. Muzyka niepokoi, teksty bardzo często poruszają temat narkotyków, śmierci, autodestrukcji. Następuje silne przeczucie beznadziei, ale słuchając piosenek mam wrażenie, że Layne jej nie zaakceptował. Może i nie walczy, ale apatia nie jest jeszcze jego stanem naturalnym. W utworze Love, hate, love Staley pozwala sobie na coś, na co nie stać Kurta. Słuchając nagrania z koncertu wydaje się, że ból jest żywy, a rany się otwierają. Tu mamy już rozpacz, mamy gniew. Głębia przeżycia jest ciężka do opisania. Ta autentyczność paraliżuje słuchacza. Osobiście nie spotkałam się nigdy z bardziej przejmującym i emocjonalnym wykonaniem.

Jeśli chodzi o Soundagarden początkowe płyty są kwintesencją grunge’u. Mamy szorstkie riffy i agresywność. Nie odnajduję tu jednak apatii Nirvany, ani rozpaczy Alice. Złoty środek? Można tak to nazwać. Późniejsza twórczość Chrisa Cornella nieco łagodnieje, tak samo zresztą jak jego życie. Charakter muzyki Wielkiej Czwórki bardzo dużo mówi o samych artystach…

Pearl Jam ocalał jako jedyny. Moim zdaniem ich muzyka, choć porusza trudne tematy jak samobójstwo, czy destrukcja, jest najmniej pesymistyczna. Nie mamy tu mroku i czuć pewną bijącą od zespołu stabilność. Eddie Vedder to osoba znacznie mniej ekscentryczna i skrajna niż np. Kurt Cobain. Nie znaczy to oczywiście, że nie zmagał się on z demonami, bo każdy przecież jakieś ma… Różnica jest taka, że Eddie to człowiek silny, z misją, której nie boi się wdrażać w życie. Propaguje ruchy ekologiczne, ma ideały, które propaguje . Nie ogarnęła go apatia, o której mówił lider Nirvany. Chciałoby się rzec, że Vedder ma po prostu ułożone w głowie. Innym czynnikiem może być fakt, że Eddie zakorzenił się w Seattle znacznie później niż reszta grunge’owców. W czymkolwiek jednak tkwi sekret Pearl Jamu, liczy się jedno. Zespołu nie zdołały pokonać ani sława, ani pieniądze, ani narkotyki. 

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments