W ostatni, lipcowy piątek nad Warszawę nadciągnęły czarne chmury. Wszystko dlatego, że na deskach stołecznej Progresji wystąpiły trzy kapele, które zamiast serwowania chwytliwych melodii, starają się raczej słuchacza zdołować. A może jednak to terapia wstrząsowa?
Neurosis to główny powód, dla którego udałem się do stolicy w tamten pamiętny piątek. Przecież nie mogłem opuścić koncertu zespołu, który zrobił naprawdę dużo dla współczesnej muzyki. To grupa, której nazwa jest w pewnych kręgach wręcz legendarna, a wśród większości słuchaczy gitarowego grania zapewne przynajmniej znana. Dodatkowym plusem były również występy innych zespołów. YOB widziałem w zeszłym roku, ale przypomnienie nie zaszkodzi. Natomiast Kowloon Walled City mnie zelektryzowało. I to dość mocno.
A dlaczego ten dzień był pamiętny? Koncerty, wiadomo. Ale kilka dni wcześniej moja twarz nieco spuchła. Okazało się, że jeden z moich białych przyjaciół stwierdził, że czas pożegnać się z dotychczasowym miejscem pobytu. Stwierdził również, że zabierze ze sobą kolegę. Więc dwa zęby były w tak fatalnej kondycji, że finalnie dostałem gorączki i leżałem plackiem w domu. Na szczęście farmacja jest w doskonałej formie i nafaszerowany specyfikami ruszyłem przed siebie. Towarzystwo w drodze dopisało i szczęśliwie, kilka minut przed pierwszym występem, odebrałem wejściówkę i udałem się pod scenę.
Kowloon Walled City
Zaczęło się od Kowloon Walled City. Nazwa zespołu to bezpośrednie odniesienie do pewnego osiedla w Hongkongu. Zburzone w 1993 miasto było miejscem, które przyciągało tzw. margines. Duszne, ciemne, mroczne, brudne, zatłoczone i obskurne. Podobną sytuację przedstawia muzyka KWC. Co prawda kryminaliści pewnie nie chowają się w niej przed stróżami prawa, a i zespół dzielnie działa do dziś, jednak ich twórczość jest naprawdę ciężka. Słuchając płyt wiesz, że nastrój tej muzyki jest piorunujący. Jednak to, co ta ekipa zaprezentowała na żywo, powaliło mnie na łopatki. Mrok, ciężar i niesamowita gęstość bądź co bądź powolnych riffów była niesamowita. Wokal pełen złości doskonale mieszał się z brudnymi gitarami i brutalną sekcją rytmiczną. Sludge, szczypta stonera i sporo post hardcore’owego groove. To musiało wypalić. Doskonały początek wieczoru!
YOB
Gdy na scenie instalował się YOB, udałem się na kurtuazyjną wizytę w palarni. Nie zmieniła ona co prawda nic w moim życiu, jednak zawsze warto wyjść na świeże powietrze i przybić piątkę ze znajomymi. YOB widziałem poprzednio na Soulstone Gathering Festival i wówczas niemal posrałem się w spodnie z wrażenia. Tak było i tutaj. To, co robi trio z Mikem Scheidtem na czele jest wspaniałe. Tym bardziej, że lider pozbierał się do kupy po niezłym gównie, które go spotkało. W jego głosie słychać to, z czym mierzył się przez jakiś czas. Ale nie tylko, słychać również nadzieję. I wszystko idealnie pasuje do muzyki, którą tworzą. Gęste gitary, pokręcone i ciekawe solówki, zwalcowana sekcja. To nie jest zwykły doom. Ten koncert był magiczny. Zastanawiający i powalający. Muzycy tej formacji doskonale wiedzą co robią i każdy dumnie ciśnie swoje partie. Te, atakując słuchaczy, powodują niemałą euforię.
Neurosis
Po krótkiej przerwie nadeszła ta chwila, na którą czekali wszyscy zgromadzeni. Znajomy, z którym jechałem do Warszawy, miał rację. Po koncercie Neurosis już nic nie będzie takie samo. To absolutnie genialny skład, który na żywo robi to, co mu się żywnie podoba. Manipuluje publicznością niczym potężny dyktator, bawi się z nią. A zebrani z ogromnym uśmiechem na ryjkach jedzą im z ręki. Jednak czy można to traktować jak dobrą zabawę? Teoretycznie muzyka Neurosis to ból, cierpienie, złość i wyrzyg na najgorsze wartości. Więc co tam jest zabawnego? Otóż to, że jak wspomniałem na wstępie, jest to forma szokowej terapii, która może naprawiać umysły ludzi i je otwierać. Wiecie, nie jestem dobry w języki obce, nie wsłuchiwałem się więc w teksty. Ale pamiętam nieco z płyt, a i muzyka budzi raczej niezbyt miłe uczucia. Jednak uzdrawia. I tak, należy to traktować jako dobrą zabawę i swoistą formę duchowej rewolucji. Z tornadem genialnych riffów na pierwszym planie.
Może dość tej duchowej metaforyki. Bo w głośnikach oprócz ogromnych emocji płynących z wokalu, słychać było również potężny, postowy wpierdol. Dwie, doskonałe gitary, masa genialnych syntezatorów i sekcja gruzująca w stopniu olbrzymim. Ich muzyka nie mieści się w jednym worku. Niby są ojcami post metalu, ale słyszysz tam też sludge? A może hardcore? No właśnie. Ich styl wyewoluował do momentu, w którym tworzy już właściwie gatunek neurosis. I fenomenalnie się to sprawdza.
Podsumowanie
Widzicie, ten tekst jest tak krótki, jak opisywany wieczór. Mimo pewnych niedogodności mógłby trwać w nieskończoność. Aha, nie polecam prowadzenia pod wpływem muzyki Neurosis. Czekam na jedną z najciekawszych fotek z tego wypadu, w końcu fotoradar robi najlepsze ujęcia!
Maciek Juraszek
Przeczytajcie naszą relację z Red Smoke Festival!