Czy muzyka może pachnieć? Jeśli tak, to w jaki sposób? Tym przewrotnym pytaniem zapraszam Was na atomową podróż z Rottin’ Green. Atomic Trip to drugi już album w dorobku tej kapeli z północnej Polski.
A okazało się, że nie miałem pojęcia o istnieniu pierwszego! Co więcej, dowiedziałem się o tym w dniu pisania tego tekstu. Teoretycznie fajnie by było przesłuchać debiut, wyrobić sobie na ten temat opinię i mieć jakiś punkt odniesienia, jakieś porównanie. Pewnie zauważyłbym rozwój kapeli, pochwalił za odważne (mniej lub bardziej) kroki, przybił mentalną piątkę za obraną drogę. W końcu wygodnie jest mieć jakieś oparcie w postaci starszych dokonań kapeli. Łatwiej jest zaprezentować nowy materiał. Stwierdziłem jednak, że do debiutu jeszcze będzie okazja wrócić, a Atomic Trip już się w odtwarzaczu kręci i niespecjalnie chce zeń wyskoczyć.
Rottin’ Green to suska (miejscowość Susz, nie Sucha Beskidzka) kapela, która narodziła się w 2016 roku i jak sami piszą o własnej twórczości, prezentują rockowe granie skąpane w klimacie lat dziewięćdziesiątych. I mówiąc szczerze, to po takim opisie najczęściej odpuszczam temat danego zespołu, na szczęście zanim przejrzałem sociale tej grupy, zdążyłem trafić na singla, który okazał się całkiem przyjemnym numerem i zachęcił do zapoznania się z innymi piosenkami. I bardzo, kurwa dobrze (cytując klasyka), bo w przeciwnym razie mogłaby mnie ominąć naprawdę ciekawa pozycja, która co prawda i tak mnie ominęła w okolicach jej premiery, lecz obecnie cieszę się jej obecnością na półce.
Jedziemy w tripa!
Myślę jednak, że Atomic Trip to album, który lepiej sprawdziłby się w samochodzie. Gdyby tylko dwudziestoletnie radio nie wybierało sobie płyt, które chce uruchomić, a z którymi nie ma ochoty współpracować. Niestety, ta płyta jest kolejną, niedziałającą… Wiem, można wymienić radio, słuchać z telefonu czy na innych transmiterach. Ja lubię słuchać płyt i lubię oryginalne radio, które naprawdę fajnie wygląda. Ale to nie jest miejsce na tłumaczenie się. Nie jest to też dział poświęcony moim motoryzacyjnym zajawką. Jeśli jednak nie mogę posłuchać tego w tripie, to odpalę w pokoju i sam sobie tego tripa zorganizuję. We własnej głowie. I poszukam odpowiedzi na postawione wcześniej pytania!
Najpierw jednak zweryfikuję, czy faktycznie Rottin’ Green siedzi w latach dziewięćdziesiątych. Zweryfikowane, tak, ten zespół zdecydowanie sięga po inspiracje sięgające głęboko w przeszłość. I umiejętnie z tego korzysta tworząc rzeczy, które może nie grzeszą oryginalnością, jednak wjeżdżają na pełnej w głowę i siedzą tam naprawdę długo. I to się chwali! Zresztą, pamiętacie Only Sons? Rozważałem tam, czy warto sięgać po sprawdzone niegdyś patenty, czy, by zabłysnąć szerzej, koniecznie trzeba być odkrywcą nowych lądów. No, to bohaterowie dzisiejszej czytanki wybrali podobną drogę do ekipy z Krakowa. I również spełnili warunki, o których wspomniałem w tamtym artykule.
Czasem słońce, czasem deszcz…
Przy czym inspiracje są zgoła odmienne, choć z pewnymi podobieństwami. Ale nie będę tu porównywał tych dwóch zespołów, bo nie ma to absolutnie żadnego sensu. Rottin’ Green biorą na warsztat słoneczną scenę zachodniego wybrzeża USA i zderzają ją z deszczowym klimatem Seattle. W przypadku albumu Atomic Trip przewagę wykazuje raczej słońce. Najlepszym dowodem jest pierwszy utwór. Choć z początku brzmienie gitary faktycznie zalatuje nieco Soundgarden, to jednak tło, za wokalem, sugeruje bardziej Gardenię. A w okolicach czwartej minuty wszystko wymyka się spod kontroli i do samego końca jest jazda bez trzymanki. Bynajmniej, nie jest to psychodeliczna wycieczka pełna skwaszonych uniesień, malująca barwne fale na zamkniętych powiekach.
I może patrząc na album całościowo, znajdzie się tam odrobinka psychodelicznych akcentów. Jednak trzeba to mocno podkreślić, to są akcenty, smaczki powodujące, że odbiór płyty gdzieś w podświadomości jest przyjemniejszy, zwłaszcza w stanie, w którym nie powinno prowadzić się samochodu. Nie jest to jednak element przeważający. W przeciwieństwie do rewelacyjnie wyeksponowanej energii, która jest niezaprzeczalna. Bo nawet jeśli wydaje Ci się, że Shaman to niemal ballada, to i tak pod koniec tej piosenki dostaniesz w pysk potężnym riffem. Chociaż, nawet na początku utworu raczej zorientujesz się, że to konkret, a nie pierdziawka.
Obróć głowę, daj się ponieść!
Ale już w Wasted Rottin’ Green jeńców nie biorą. I słychać to od pierwszej do ostatniej nutki tego kawałka. Najkrótszy, nietrwający nawet dwóch minut numer, to ostateczny, punkowo stonerowy wpierdol. Z krzyczanym chóralnie refrenem, błyskawiczną perkusją i przesympatyczną pauzą! Takie trochę Blood For Blood pożenione z Corruption ze starszych płyt. Niech Was to nie zmyli, bo słuchając Rolling Stone dostajemy chwilę wytchnienia, która budzi we mnie skojarzenia z Temple Of The Dog. I mógłbym tak porównywać sobie numer po numerze, bo do każdego z nich można by przyporządkować jakiś zespół. Tylko, że jaką Wy będziecie mieć przyjemność z odkrywania Atomic Trip? Co więcej, gusta są różne, a i tekst raczej subiektywny. Każdy zinterpretuje to inaczej.
Ale jak to jest z tymi inspiracjami, z zachodem USA, z Seattle? Jest dobrze, bo z jednej strony mamy trochę Kyuss (szczypta), jest Monster Magnet (szczególnie czytelne są Dopes To Infinity i Powertrip) czy Sixty Watt Shaman. Z drugiej zaś da się zauważyć, że chłopaki słuchali sporo Alice In Chains, Temple Of The Dog czy Mudohoney. I to nie są zarzuty, tylko mentalna piątka! Bo jeśli inspiracje są dobre, to nie znaczy, że twórczość też będzie. Rottin’ Green o tym wiedzieli tworząc Atomic Trip i zaprezentowali się od najlepszej strony. Na muzykę sprzed dwudziestu/trzydziestu lat położyli łapę ze swoimi pomysłami, posłużyli się współczesnymi zabawkami by ogarnąć brzmienie i wrzucili to w świat. Aha, okładka jest równie odjechana jak muzyka. I jest fajna książeczka z tekstami.
Podsumowanie
I tak to jest, że dotarłem do podsumowania. Muzyka może pachnieć i wcale nie mam na myśli synestezji tylko wyobraźnię. A muzyka Rottin’ Green pachnie wybitnie – podróżą, dobrym jointem, zimnym piwem i melanżem! Bo Atomic Trip to płyta pełna szybkich numerów, które idealnie nadają się do napierdalania głową. Pod sceną, na domówce, w samochodzie, w pokoju, wszędzie. Odpalasz, zaczynasz trzepać łbem i grać na niewidzialnej gitarze oblany browarem… z czerwonymi oczami…
Maciek Juraszek