Nuda, odtwórczość, brak polotu, zmęczenie materiału – wszystkie te słowa w żadnym razie nie dotyczyły czwartkowego występu Depeche Mode na Open’er Festival. Zespół-legenda zaskoczył, grając jedno z najbardziej energetycznych show w historii swoich polskich koncertów.
Przewidywałam powolny upadek, stopniowe pogorszenie jakości, odcinanie kuponów… Z tym większą radością donoszę, że panowie z Basildon nie tylko nie zamierzają zwalniać tempa, ale przede wszystkim nie osiadają na laurach. Czwartkowy koncert Depeche Mode na Open’er Festival 2018 udowodnił, że ze starą gwardią nie może równać się absolutnie nikt.
Garść zaskoczeń, morze rozczarowań
Na sam początek zaskoczenie, bo upał, który lał się z nieba w centrum Gdyni, nie zawitał na pole festiwalowe w Kosakowie. Niebo usłane chmurami zapowiadało deszcz, a to nigdy nie wywołuje radości uczestników. Około godziny szesnastej pod główną sceną było jeszcze dość luźno, a zgromadzonych kołysał Rasmentalism. Średni wiek publiczności: szesnaście-siedemnaście lat. Zarówno o występie rapera Ras, jak i stosunkowo długim secie Organka nie mogę powiedzieć zbyt wiele dobrego. Oboje z trudem radzili sobie z wykrzesaniem odrobiny zainteresowania i entuzjazmu publiczności. Chociaż Organek technicznie zaliczył dobry występ, zasadniczym problemem jest twórczość muzyka, bazująca tak silnie na dokonaniach innych wykonawców, że niemal ocierająca się o plagiat. Zdaje się, że tylko szczęście ratuje go przez pozwem Marillion lub Muse.
Pozytywne pierwsze wrażenie, wywołane pojawieniem się wdzięcznego, lekkiego synthpopu spod znaku MØ, minęło w chwili, w której zorientowałam się, że wokalistka brzmi zbyt dobrze, zbyt czysto, zbyt doskonale. Ani taniec, ani akrobacje, ani wskakiwanie w publiczność nie zmieniły ani trochę jakości wokalu Karen Marie Aagaard Ørsted Andersen. Geniusz czy playback? Spójrzmy prawdzie w oczy: znamy odpowiedź na to pytanie.
Przysypiając w tłumie
Im bliżej koncertu headlinera, tym bardziej zagęszczał się tłum pod sceną. Po znużeniu polskimi wykonawcami uczucie narastającego podniecenia było Open’erowi potrzebne w trybie natychmiastowym. Obojętność publiczności i ewidentny brak zaangażowania w to, co dzieje się na scenie, jest ogromnym problemem uczestników tego festiwalu. W kraju, w którym odbywają się tak znakomite imprezy jak Woodstock, Jarocin czy Legendy Rocka, popularny i pozbawiony jakiejkolwiek tożsamości Open’er trzyma się tylko na dwóch wątłych filarach lansu i zasobnego portfela. Tylko czy festiwal, który kusi jedynie starannie wymuskaną powierzchnią, ma szanse przetrwać?
Można było przeczuwać, że ze względu na festiwalową formułę koncert Depeche Mode będzie setem bardziej zachowawczym czy wręcz mniej starannym niż te, które znamy z dedykowanej albumowi Spirit trasy. Nie dowierzałam, że znana od podszewki kapela będzie w stanie jeszcze mnie czymś zaskoczyć. Pokornie biję się w pierś.
Zespół wkracza na scenę przy niebotycznym wrzasku gardeł, z pewnością siebie godną weteranów. Punktualnie co do minuty rozpoczyna się jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych tego roku. Koncert potwierdza zasadność tytułu przyznanego Depeszom dawno temu: są niekwestionowanymi mistrzami występów live.
Zaproszeni do tanga
Od razu widać, że Dave Gahan jest w doskonałym humorze. Wokalista zaczyna uwodzić publiczność już przy socjopolitycznym Going Backwards, a taneczny superhit It’s No Good nareszcie uderza z odpowiednią mocą. Publiczność nie usłyszy wielu nowych kompozycji zespołu, setlista skrojona jest pod festiwalowe wymagania, aczkolwiek nadal zastanawia, dlaczego członkowie grupy tak chętnie uciekają od utworów z najnowszego krążka. Nie brakuje największych przebojów, a wśród nich szczególnie ciekawie wypada mocarna i przedłużona w stosunku do singla wersja Personal Jesus, podczas której daje się słyszeć coraz bardziej zdarte gardła uczestników. Wszystkie kompozycje wypadają lepiej niż kiedykolwiek lub co najmniej tak samo dobrze jak rok temu na Stadionie Narodowym. Może jedynie ówczesne, bardziej intymne wykonanie Somebody, zabrzmiało korzystniej w Warszawie niż na gdyńskim lotnisku.Absurdalną przyjemność sprawia patrzenie, jak Dave Gahan przy pomocy charyzmy, seksapilu i zgrabnych pośladków owija sobie publiczność wokół palca. Jego seksualna sugestywność i perwersyjny wdzięk chłopca do towarzystwa komplementują muzykę zespołu od ponad trzydziestu lat. Na scenie przebojowy frontman pokonuje dziesiątki kilometrów, zmieniając strony, biegając między muzykami i wdzięcząc się do publiczności. Na szczęście nie ma w tym nic ze sztucznego przymilania. Gahan z łatwością wchodzi w rolę głównodowodzącego. Nie muszę chyba dodawać, że na zaproszenie do erotycznego tanga odpowiedzieli nawet najbardziej oporni.
Depeche Mode na Open’er Festival: cześć i chwała zwycięzcom
Więź łącząca artystów z fanami jest nieprawdopodobna. Zaskakuje poziom zaangażowania publiczności, która – bądź co bądź – mogła znaleźć się tu przypadkiem. Ale przypadków nie ma – podczas koncertu pada rekord frekwencji Open’era, a twarze uczestników nie kłamią – wszyscy dali się oczarować. Nawet starannie przemyślany i wykonany z chirurgiczną precyzją występ Massive Attack nie rezonuje tak wyraziście, jak show chłopaków z Basildonu. Po dziesiątkach życiowych niepowodzeń i eksperymentów na granicy życia i śmierci Depeche Mode wciąż mają siłę rażenia bomby atomowej.
Depesze w trasę jak zwykle zabrali fantastyczne wizualizacje Antona Corbijna – od psiaków przy nostalgicznym Precious, po czarno-białą etiudę science fiction do Cover Me czy porywający taniec kochanków z In Your Room. Muzyka i wizualia istnieją jako organiczne byty. Czwartkowy koncert to nie tylko wielkie, pulsujące od energii show, ale także manifest rynkowej pozycji Brytyjczyków. W historii muzyki na status legendy zapracowało sobie co najmniej kilkanaście zespołów. Ile z nich może poszczycić się takim kultem?