Czy Brandon Sanderson wyda kiedykolwiek złą książkę? Jeżeli by uwzględnić alternatywne wymiary – w którymś może wreszcie tego dokona. Tymczasem wchłaniam w siebie jego powieści od pięciu miesięcy jedną za drugą i wciąż na żadnej z nich się nie zawiodłem. Rozjemca pod tym kątem nie zaskakuje – jest wciągający i barwny. A wielobarwność nabiera tu mnóstwa znaczeń.
Kolejny skrawek uniwersum Cosmere, to i kolejny unikalny system “magii” – czy może raczej praw rządzących wycinkiem świata. W innych powieściach Sandersona widzieliśmy już zaklinanie mgieł, krwi i metali, wykorzystywanie burz do własnych celów czy run odpowiadających kartografii. A teraz… koncentrujemy się na kolorach.
Kolor, biel i znów kolor
Barwy stanowią istotny element Rozjemcy – to z nich czerpana jest moc pozwalająca na manipulowanie obiektami (a tym samym, po części prawami fizyki, kiedy drobny sznurek jest w stanie wynieść Cię, drogi czytelniku, ponad chmury). Ci, którzy posiadają nad wyraz dużo Biochromy (powiedzmy, że to taki rodzaj “many”) wzniecają wokół siebie feerię barw, rozszczepiając biel na wszystkie kolory tęczy. Z kolei osoby wyprane z resztek swojej naturalnej energii stają się otępiałymi Bezbarwnymi.
Podoba mi się sposób, w jaki Sanderson konstruuje swoje krainy.
Najpierw bierze oczywisty dla każdego z nas element, pokroju żywiołu czy zmysłu. Następnie maksymalizuje jego znaczenie. Nadaje jakiejś postaci ogromną, ciążącą na niej moc i władzę (Bóg Imperator w Z mgły zrodzonym czy Król-Bóg w Rozjemcy), następnie kleci rywalizujące królestwa i zaludnia je ciekawymi bohaterami. W podobnym tonie utrzymany jest również Rozjemca.
Rys historyczny książkowego królestwa jest ukazany w sposób nikły – wiadomo raptem, że kiedyś doszło do Wielowojnia, tragicznego w skutkach wydarzenia, które było efektem wynalezienia i okiełznania magii kolorów. Na tronie światów zasiada biochromatyczny bóg Susebron. Tymczasem nasza główna bohaterka, księżniczka Siri, zostaje ze swojego państewka doń wysłana w celu spłodzenia mu potomka. Wszystko idzie nie po jej myśli, gdy odkrywa, że dwór bogów skrywa panteon postaci boskich jedynie powierzchownie (dosłownie – bo z nazwy i pod kątem ideału ciała. Po trosze jak te znane z mitów greckich), a… zresztą, nie będę psuć zabawy z odkrywania szokujących zwyczajów panujących w Hallandren.
Wiesz, księżniczko, czego najbardziej nie lubię w pracy najemnika?
Bardzo mocnym elementem Rozjemcy jest głębia jego bohaterów. Niezależnie, czy mowa o pierwszoplanowym rodzeństwie księżniczek, gadającym, oszalałym mieczu, czy o fałszywych bogach, wszyscy mają wyraźnie zarysowane (ale nie przerysowane) osobowości i wiele sprzecznych pobudek. Widać ich ewolucję. Wysłana na śmierć, wystraszona i rozkapryszona Siri z czasem staje się pełnokrwistą, wyrachowaną królową. Jej siostra, Vivenna, szkolona do bycia niezłomną, ulega załamaniu. Moim ulubieńcem w kwestii rozwoju postaci na łamach książki jest jednak Dar Pieśni; bóg odwagi, który nie wierzy we własną boskość. Początkowo z rezerwą, zdystansowany i ironiczny, okazuje się angażować w niuanse historii Rozjemcy coraz mocniej i mocniej, im dalej w miejski las. Podobnych drobiazgów jest całe mnóstwo – dworskie służki, kapłani, czy wreszcie skrywający tajemnicę najemnicy i Vasher – wszyscy oni nie są puści jak marionetki, lecz jak na Sandersona przystało, pełni rozterek.
A jak już o miejskim lesie mowa – w porównaniu do Z mgły zrodzonego czy nawet Elantris, Rozjemca ma bardziej “kameralną” atmosferę. Nie ma tu rozmachu znanego z najpopularniejszych książek tego autora. Cała akcja powieści rozgrywa się przede wszystkim w obrębach dworu Hallandren. Owe zamieszkiwane przez pseudo-bogów miejsce skrywa mnóstwo intryg, to niemalże wylęgarnia zdrajców (a przynajmniej tak odczułem, gdy już skończyłem lekturę na dobre).
Migdałowa trawa i krew o barwie nocy
Śmierć, walka o ideały, szlachetność – czy te słowa-klucze nie brzmią na wzorce, do których Brandon w swoich dziełach zdążył nas przyzwyczaić? Może wypadałoby je wręcz dodawać do tagów pod recenzją… w każdym razie – tak, postacie, jak pisałem wyżej, są wielowarstwowe niczym polska cebula i nie stronią od poświęceń. Jednak, co przypadło mi do gustu, mają ciekawsze poczucie humoru “niż zwykle”. Mam wrażenie, że Sanderson udoskonalił przed napisaniem Rozjemcy swoje studium ludzkiej psychiki. Nie powiem, by postaci zakrawały o szaleństwo – Fallout to to nie jest – ale potrafią one w chwili załamania kolokwialnie “odwalić” w ciekawy i zabawny sposób.
Ach, no i miecz. Krew Nocy.
Jemu należałby się osobny poemat. Wiem, że mówiące miecze to nic nowego. Lilarcor się pewnie w grobowcu przewraca (i podzwania klingą). Jednak Krew Nocy to typ specjalny. Nie dość, że nie rozumie upływu setek lat od swojego powstania, to świadom swojej ogromnej, destrukcyjnej mocy (samoświadomy miecz!), podchodzi do ludzkiego życia dosyć kpiąco.
Dodajmy do tej kombinacji wykorzystywanie półżywych (ni to wskrzeszonych, ni to uśmierconych) ciał rodem z Elantris w charakterze niewolników, żołnierzy lub po prostu przeszkadzajek – i dostaniemy wyrazisty kontrast. Wysokie wartości i ich całkowite niszczenie potrafi wstrząsnąć.
Co przeszkadza? Powolne tempo powieści przez około 3/4 jej długości. Napięcie narasta w tempie zamyślonego ślimaka, a gdy wreszcie wszystkie karty zostają wyłożone na stół, dochodzimy niemal do końca historii. Warto jednak poczekać.
Pomimo dłużyzn, gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego, dzieją się naprawdę niesamowite rzeczy. Wszystkie konflikty między bohaterami nagle znajdują ujście praktycznie jednocześnie, wątki się splatają, a na posadzkę pada niemało trupów. Rozjemca, jak wspominałem, to wyjątkowo barwna gra kontrastów. Kto zna autora, ten powinien bez zastanowienia po tę książkę sięgnąć. A ten, kto nie miał z nim jeszcze do czynienia, lecz uwielbia wielowątkowe fantasy – niech pozna. Natychmiast!
Jeśli poczuliście się zachęceni, a nie wiecie, od czego zacząć, odsyłam do innego artykułu swojego autorstwa.
Nim wejdziecie na “Drogę Królów” – o początkach z Brandonem Sandersonem