Warszawa, studencki klimat i… trup. W tę zagadkową atmosferę rodem z powieści Agathy Christie wprowadza nas Aleksandra Rumin. Jej Zbrodnia i Karaś poprowadzona jest z pazurem i dostarcza sporej dawki humoru, a premiera już niebawem, bo 15 marca.
Zbrodnia i Karaś Aleksandry Rumin to brawurowo napisana, pełna absurdalnego humoru powieść, która łączy elementy kryminału z satyrą na środowisko uniwersyteckie. Zawrotne tempo, nieprawdopodobne zbiegi okoliczności i galeria bohaterów – z kotem Stefanem na czele – sprawiają, że nie można się od niej oderwać. Ponadto barwne perypetie wsysają niczym błoto na drodze do budynków UKSW przy ulicy Wóycickiego w roku 2006.
Opis fabuły
Na terenie kampusu Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie dwie sprzątaczki znajdują ciało Ernesta Karasia; znienawidzonego przez współpracowników i studentów profesora. Dodatkowo, gdy wykładowca wydawał ostatnie tchnienie, w budynku Wydziału Nauk Historycznych i Społecznych przebywało tylko dziesięć osób. Czy którejś z nich mogło zależeć na usunięciu Karasia? A może po prostu doszło do nieszczęśliwego wypadku? Tak byłoby lepiej dla wszystkich zainteresowanych i samej uczelni. Skandal mógłby zniszczyć jej i tak nie najlepszą opinię…
Fragment Zbrodni i Karasia
Czwarta władza
Światła zostały rozstawione, ale twarz prowadzącego wymagała ostatnich poprawek.
– Pani Kasiu, niech pani lepiej przypudruje policzki, bo znowu będę się świecił – pouczał mężczyzna, który siedział na składanym krzesełku ze wszystko mówiącym napisem GWIAZDA na materiałowym oparciu. – Trzeba dbać o detale, bo inaczej znowu zjadą mnie w „TeleTygodniu”!
– Proszę się nie martwić, będzie idealnie – wizażystka przekonywała zarozumialca. – Sam Brad Pitt zzielenieje, jak pana zobaczy w telewizji – dodała przymilnym tonem, bo miała mnóstwo doświadczenia w postępowaniu z takimi bubkami.
– Tylko nie za dużo podkładu! – wykrzyknął przerażony, kiedy zbliżała się do niego z gąbeczką nasączoną brązową mazią. – Czy to na pewno dobry odcień? Ostatnio trochę się opaliłem. I bez efektu pandy, proszę! Jestem prawdziwym mężczyzną, a takie tapety są dobre dla bab! – stwierdził z przekonaniem, przyglądając się z podziwem wypolerowanym paznokciom, nad którymi najdroższa w stolicy manikiurzystka pracowała długimi godzinami.
– Spokojna głowa, wiem co robię – Kasia ledwo powstrzymywała złość.
– Pani poprzedniczka też tak mówiła. – Wymownie spojrzał na kobietę. – Ale już ze mną nie pracuje – dodał z wyraźną satysfakcją.
Pani Kasia, prawdziwa artystka z wieloletnim stażem w zawodzie, właśnie miała mu powiedzieć, gdzie dokładnie może sobie wsadzić swoje groźby, ale przeszkodził jej reżyser:
– Sylwek, jesteśmy gotowi, kręcimy! – wykrzyknął z fałszywym entuzjazmem, bo od dziecka marzył o robieniu zaangażowanych dokumentów zdobywających nagrody na międzynarodowych festiwalach i pracę w telewizji uważał za poniżającą.
Reporter telewizyjny był profesjonalistą w każdym calu, a przynajmniej tak lubił o sobie myśleć, więc zerwał się z krzesełka i stanął przed kamerą.
– Cisza! Proszę państwa o ciszę! A co to jest? – zapytał i wskazał spacerującego między kablami rudego kota.
– Kot – odparł asystent.
– No przecież widzę, że kot, jełopie jeden! – krzyknął reżyser. – Przepędzić ścierwo, bo plącze się pod nogami i gotowe wejść nam w kadr!
Asystent, który po trzech miesiącach stażu w telewizji bardziej od ludzi cenił zwierzęta, uśmiechnął się przepraszająco do Stefana i dał mu znak, żeby się odsunął. Kot spojrzał na niego ze zrozumieniem i oddalił się z planu, uprzednio bezceremonialnie załatwiając się na drogi sprzęt, który ktoś z ekipy zostawił na chodniku. Reżyser udał, że tego nie widzi, bo mieli dwie godziny opóźnienia, więc w duchu przeklął sierściucha i wrzasnął:
– Kamera, akcja!
– Witajcie tropiciele sensacji! Przed wami kolejna mrożąca krew w żyłach historia! Nazywam się Sylwester Kocimiętka, a to jest najchętniej oglądany program w dziejach telewizji polskiej: Dziwy nie z tego świata! W dzisiejszym odcinku odwiedzimy Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, gdzie od niedawna dochodzi do bardzo niepokojących zdarzeń. Słychać przerażające odgłosy kroków, samoczynnie trzaskają drzwi i okna, przedmioty giną i odnajdują się w dziwnych miejscach, a ludzie czują jakąś tajemniczą obecność! Czy budynek Wydziału Nauk Historycznych i Społecznych jest nawiedzony?? To pytanie zadają sobie żyjący w ciągłym strachu studenci i wykładowcy. Już za chwilę dramatyczne relacje naocznych świadków! Nie odchodźcie od telewizorów, wracamy po krótkiej przerwie reklamowej! – zakończył z przejęciem.
– Cięcie! – krzyknął reżyser – Bardzo dobrze, a teraz dajcie cizię!
Sylwester poprawił włosy i spojrzał pożądliwie na zaproszoną dziewczynę, która miała na sobie bluzkę z wielkim dekoltem, a raczej dekolt z bluzką, oraz nieprzyzwoicie krótką spódniczkę z imitacji skóry. Ustawiła się na wskazanym miejscu i szeroko uśmiechnęła, ukazując przeraźliwie białe zęby.
– Kamera, akcja!
– Nadal jesteśmy na kampusie UKSW przy ulicy Wóycickiego. W tle mogą państwo zobaczyć budynek, o którym niedługo będzie mówiła cała Polska! Jest ze mną pani Arleta Kręciołek, studentka piątego roku politologii, którą molestował duch. Pani Arleto – zwrócił się do wypacykowanej dziewczyny z tlenionymi włosami, która wypychała do kamery imponujący biust – dziękuję, że zgodziła się pani podzielić z widzami swoją tragiczną historią. Proszę opowiedzieć, co się stało.
– No… tego… – zaczęła niepewnie.
– Wiem, że to dla pani trudne – ratował sytuację Sylwek, bo od razu się skapował, że trafił mu się wyjątkowy tłumok – ale proszę spróbować. Czy duch panią dotykał?
– Tak! – triumfalnie odparła zapytana.
– A gdzie panią dotykał? – drążył prowadzący, bo widzowie uwielbiali pikantne szczegóły.
– W łazience! – odparła śniąca o pracy w telewizji Arleta.
– Stop! Cięcie! – wykrzyknął zdenerwowany Sylwek. – Co to ma być? Skąd żeście ją wytrzasnęli??
– Sama się zgłosiła – odpowiedział reżyser. – Dobrze, pani już dziękujemy – powiedział do Arlety, która została brutalnie odsunięta na bok.
– Będę w telewizorze? Bo pochwaliłam się mamusi i obdzwoniłam wszystkich znajomych! – załkała. – Obiecałeś, że jak zrobię striptiz, to wystąpię w programie. Przysięgałeś! – Wskazała oskarżycielsko na reżysera.
– Nie wiem, o czym pani mówi, widzę panią po raz pierwszy w życiu! – dodał wystraszony, bo w tej branży plotki roznosiły w błyskawicznym tempie, a on miał żonę i dziecko w drodze. – Zabierzcie ją! – wydał rozkaz oświetleniowcom i protestująca Arleta została odsunięta na odległość, z której awanturowanie się o obiecany czas antenowy nastręczało pewnych trudności. – Dawać następnego świadka! – Pociągnął nosem. – Co to za smród?
– To ja – odparł zgodnie z prawdą i z nieskrywaną dumą Trefny Bolek.
– Pan chce wystąpić przed kamerą w tych brudnych łachmanach? – zapytał z odrazą reżyser.
– Od tego są łachmany, żeby były brudne – odparło źródło okropnego zapachu. – Gdzie mam się ustawić?
– Ja z kloszardem nie pracuję! – zaprotestował Sylwek i strzepnął z marynarki od Armaniego nieistniejący pyłek kurzu.
– Mnie tam ganc egal – odparł Bolek, bo w przeciwieństwie do Arlety, która cicho popłakiwała, nigdy nie marzył o karierze na srebrnym ekranie – ale obiecano mi stówkę za występ i bez pieniędzy nie odejdę.
– Mam wezwać policję? – zagroził reżyser.
– Mam wezwać kolegów kloszardów? – zagroził Trefny Bolek. – Panowie chyba mają jakiś terminarz, a szkoda by było, żeby banda obszarpańców co chwila przerywała wam zdjęcia – dodał z uśmiechem.
– Masz pan i spadaj!
Reżyser wyjął z własnego portfela banknot stuzłotowy i wręczył go natrętowi.
– Dwieście!
– Miało być sto!
– Stówka za występ, druga za zmarnowany czas i straty moralne.
– Dobra. – Reżyser wyciągnął drugi banknot. – A teraz wynocha!
Trefny Bolek ukłonił się nisko, grzecznie podziękował i ruszył w dalszą drogę.
– Ta praca mnie wykończy. Mamy kolejnego świadka? Nie?! Niech to szlag! Na razie kończymy przed budynkiem i przenosimy się do środka. Adam, zabieraj lampę i idziemy!
Cała ekipa ruszyła w stronę wejścia. Sylwester właśnie przekraczał próg, kiedy wpadł na niego wielki spaślak.
– Uważaj pan… – zaczął, ale spostrzegł koloratkę i zmienił ton. – Proszę uważać, proszę księdza. Telewizja idzie! – zaśmiał się w głos.
– Telewizja? A panowie mają zezwolenie na kręcenie na terenie uczelni?
– To jest, proszę księdza, uczelnia państwowa i my mamy prawo tu filmować, bo płacimy podatki, więc jesteśmy jakby sponsorami tego przybytku! – pewnie odparł reżyser.
– A ja tu jestem jakby dziekanem i każę wam się wynosić! – wykrzyknął Alojzy Świderek. – Panie Zygmuncie – zwrócił się w stronę portierni, nadal blokując drzwi. – Pan tu pozwoli na chwilę. Trzeba panów z telewizji eskortować z terenu uniwersytetu.
– Ksiądz dziekan chyba nie wie, z kim rozmawia. To jest Sylwester Kocimiętka z programu Dziwy nie z tego świata! – nie dawał za wygraną reżyser.
– Ten od reportażu Mój królik przepowiedział nadejście Antychrysta? – zapytał dziekan.
– Ten sam – odpowiedział z dumą Sylwek, bo za ten odcinek dostał nawet kilka wyróżnień i nagrodę od ministra kultury.
– Kosmici wyjedli mi wszystkie wiśnie z sadu oraz Kaloryfer kradnie moje sny to też pana dzieła? – drążył dziekan.
– Widzę, że trafiłem na prawdziwego fana! – Sylwek rósł w oczach.
Chciał zaproponować wielbicielowi wspólne zdjęcie i autograf, ale za grubasem pojawił się dwumetrowiec o wyglądzie rasowego bandyty.
– O, panie Zygmuncie. Dobrze, że pan jest. Proszę wskazać panom drogę, bo zabłądzili. – Dziekan uśmiechnął się porozumiewawczo do nowego zmiennika pana Stacha, którego uczelnia zatrudniła w ramach programu pomocy byłym skazańcom „Druga Szansa” i ruszył w stronę kościoła św. Józefa, który znajdował się kilkadziesiąt metrów dalej.
Alojzy Świderek usłyszał trzask, pisk i odgłos ciągnięcia czegoś ciężkiego po ziemi, ale się nie odwrócił.
Miał ważniejsze rzeczy na głowie od głupkowatego reportera i jego durnego programu.