Katarzyna Tkaczyk – Sonic the Hedgehog…
… czyli co to, u diabła, jest. Swoją przygodę z grami zaczęłam od konsol – a właściwie od jednej: SEGA Mega Drive. Do dziś mam przed oczyma czarne pudło i dwa pady leżące na stoliku w salonie, które mnie i mojemu bratu obiecywały mnóstwo dobrej zabawy. Mieliśmy na spółkę kilka różnych gier i lubiłam je wszystkie, ale oczywiście znalazłam swojego faworyta.
Był nim flagowy produkt firmy SEGA i jej najbardziej rozpoznawalny tytuł, czyli platformówka Sonic the Hedgehog. Wtedy, za dzieciaka, nie bardzo wiedziałam, czym jest główny bohater, ale w gruncie rzeczy nie miało to dla mnie większego znaczenia. Prosta fabuła właściwie też nie – choć cieszyłam się z uwalniania zwierzątek z klatek, nigdy nawet nie dotarłam do końca gry.
Sonic był trudny, za trudny jak na moje ówczesne zdolności, ale nawet do tego nie przykładałam wagi. Wiecie, co się naprawdę liczyło? Zebranie wszystkich złotych kółek na mapie i dotarcie jak najdalej. Bo Sonic, oprócz tego, że biegł przyjaciołom na ratunek (często rozwijając zawrotne prędkości!) zbierał też pierścienie. Mogły one odblokować pewne bonusy (jak na przykład dodatkowe życie), a na końcu każdej mapy przeliczane były na punkty.
Długo nie wiedziałam, że moja ukochana produkcja ma jakąś fabułę – a polega ona ni mniej ni więcej na dopadnięciu złego doktora Eggmana, który porwał i uwięził bliskich głównego bohatera. Nie złościłam się, kiedy ginęłam na środku mapy – z radością wyczekiwałam momentu, gdy gra podliczy zdobyte przeze mnie punkty i będę mogła przekonać się, czy pokonałam kolegów z sąsiedztwa. Bo tak, w deszczowe popołudnia organizowaliśmy małe, podwórkowe turnieje Sonica! Na własny użytek tworzyliśmy tablicę wyników i kibicowaliśmy sobie nawzajem. Ta gra to dla mnie przede wszystkim wspomnienie radosnej, niczym nieskrępowanej grupowej zabawy i współzawodnictwa… i dowód na to, że gracze potrafią cieszyć się produkcją w sposób, którego twórcy nie przewidzieli!
Katarzyna Tkaczyk – Rollercoaster Tycoon…
… i rodzinna fascynacja. Gdy już przerzuciłam się z konsoli na komputer, szybko na nowo zainteresowałam się grami. I choć moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem pierwszych Simsów, to jednak żadna produkcja aż tak nie podbiła mojego serca jak Rollercoaster Tycoon od studia Microprose.
Symulator wesołego miasteczka i dosyć trudna gra ekonomiczna pochłaniała na całe wieczory nie tylko mnie, ale także moją mamę i brata. To była zabawa, która połączyła moją rodzinę we wspólnej walce z bezlitosną ekonomią. Bo Rollercoaster Tycoon potrafił być naprawdę bezlitosny – maszyny nawalały, ludzie wymiotowali na alejkach i składali skargi, a pieniądze ulatywały, niepomne na płacz i złorzeczenia.
W chwili stresu łatwo było o błąd, którego algorytm nie wybaczał. Mimo wielkich emocji bawiłam się świetnie, choć nie wszystko byłam w stanie zrozumieć. Wtedy z pomocą ruszała mi mama. Najsilniejsze (i chyba najmilsze) wspomnienie z okresu fascynacji tą produkcją to właśnie chwile, gdy grałyśmy razem z mamą. Wspólnie przeżywałyśmy radości i smutki, zastanawiałyśmy się, jak pobudzić nasz podupadły park rozrywki i rozmawiając o tym, co poszło nie tak.
W ten sposób uczyłam się, że jeżeli kupię ogromny teren na samym początku, to nie będę miała za co go utrzymać i zbankrutuję. Że zanim postawię wymarzonego, szalonego rollercoastera, muszę dokładnie przemyśleć budowę i zgromadzić fundusze. Że im więcej maszyn, tym więcej potrzeba techników… Gra co rusz zaskakiwała mnie mechanizmami i potrzebami gości w parku, zgłaszając problem za problemem. O tym, co zrobię dalej myślałam nawet po zakończeniu rozgrywki. Kiedy z jakiegoś powodu przez pewien czas nie mogłam grać (bo jednak sprzętem musiałam dzielić się z bratem…), hobbistycznie czytałam książeczkę z instrukcjami i poradami… a tymczasem moja mama pisała pracę dyplomową, zainspirowaną właśnie tą grą. Rollercoaster Tycoon to gra, która przez kilka ładnych lat rządziła w moim domu. Aż żal, że dziś żadna maszyna nie chce już z nią współpracować!