Niewielu jest takich, którzy widzieli go na własne oczy. Nieliczni szczęśliwcy wspominali o masywnym wojowniku stojącym wśród oparów dymu unoszących się z plującego ogniem oręża spoczywającego w potężnych dłoniach okutych pancerzem. U jego stóp spoczywały zbroczone krwią strzępy rogatej bestii, która jeszcze przed momentem górowała nad polem walki niczym mityczny potwór. Świadkowie klną się, że w oczach wojownika widocznych w głębi hełmu tliła się zimna furia i nienawiść do piekielnych istot tak głęboka, jak czeluście z której wypełzły. Na imię mu było Doom Slayer. Oto jego historia spisana rękami skrybów z klasztoru id Software pod wezwaniem Bethesdy Softworks w annałach zwanych Doom Eternal. Dzieło to odnaleziono w bibliotekach oznaczonych runami PS4, X:One i PC 20 marca 2020 roku wedle ziemskiego kalendarza.
Oczami jego piekło ujrzałem
Posiłkując się starożytną wiedzą tajemną przekazywaną przez pokolenia uczonych naszego bractwa odbyłem w sekrecie rytuał, który umożliwił mi wgląd w annały Doom Eternal w sposób wyjątkowy. Za pomocą magii bractwa śledziłem losy Slayera jego oczami tak, jakbym sam kierował poczynaniami owego niezwykłego herosa. Przez niemal dwadzieścia obrotów klepsydry moim udziałem stały się wydarzenia, w których jeden Wojownik rzucił wyzwanie samemu Piekłu i jego konszachtom. Doom Slayer zabijał bez litości piekielne hordy korzystając z różnorakiego oręża, eksplorował zapomniane ruiny i zgliszcza w poszukiwaniu ukrytych skarbów, by zaraz ponownie rzucać się w wir krwawych starć. Cóż to było za niezwykłe, ekscytujące doświadczenie! Zachowajmy jednak porządek w owych zapiskach i nie uprzedzajmy faktów.
Opowieść Slayera poznałem
Niewiele magmy upłynęło w podziemnych rzekach od czasu wydarzeń spisanych w poprzednim dziele zatytułowanym Doom odkrytym w 2016 roku ziemskiego kalendarza. Po wydarzeniach na czerwonych pustkowiach świata zwanego Mars Wojownik przeniósł się do wiszącej na nieboskłonie monumentalnej Twierdzy Slayera, skąd kontynuował krucjatę przeciwko demonicznym siłom. Tym razem polem bitwy stała się Ziemia, rodzinny świat herosa, który stanął na skraju zagłady przegrawszy niemal wojnę z najeźdźcą. Nie powinno to dziwić, wszak był to wróg potężny. Prastara rasa Maykrów pod wodzą okrutnej Khan Maykr sprzymierzyła się z demonami, by wspólnie wykrwawić świat ludzi. Ostatnią nadzieją dla Ziemi był właśnie on – legendarny heros, którego jedyną motywacją była nienawiść do demonów tak silna, że przesłaniała wszelkie inne uczucia. Dowodem tego niech będzie fakt, że jedyne słowa, jakie usłyszałem z ust Wojownika brzmiały mniej więcej tak: „Demony… muszę zabić je wszystkie!”. Jak powiedział, tak właśnie uczynił.
Historia spisana w Doom Eternal nie należy do najbardziej złożonych podań, z jakimi miałem do czynienia w czasie mych długoletnich studiów. Opowieść to prosta, sprowadzająca się do osłabiania sił Khan Maykr uosabianych przez trzech plugawych kapłanów ukrytych w różnych miejscach na Ziemi. Celem Slayera było wytropienie i zgładzenie owych akolitów, by położyć kres inwazji. Brakło mi nieco, przyznam z żalem, zaskoczeń i nieoczekiwanych splotów wydarzeń, które uczyniłyby krucjatę herosa bardziej zajmującą.
Także napotykane na drodze Slayera osoby dramatu nie zajęły zbytnio mej uwagi. Zarówno rozumni wrogowie Wojownika, jak i jego nieliczni sprzymierzeńcy wydali się mieć mniej charyzmy od najbardziej prymitywnych bestii zamieszkujących piekielne odmęty. Pocieszenie znalazłem w stronicach starożytnego Kodeksu, na które Slayer natrafiał w czasie swych wędrówek. Poznałem dzięki nim korzenie herosa, zgłębiłem historię rasy Maykr, a także początki owego krwawego konfliktu. Była to lektura dalece bardziej zajmująca od wydarzeń bieżących, które stały się mym udziałem.
Niezwykły oręż w dłoń chwyciłem
Nie sama opowieść, lecz sposób jej doświadczenia świadczy o prawdziwej sile obcowania z Doom Eternal. Śledząc losy Slayera w jego własnej skórze doznałem tego, co wojownicy naszego bractwa zwykli nazywać szałem bitewnym. Radość i ekscytację, jaką odczuwałem unicestwiając kolejne piekielne zastępy trudno przyrównać do jakiegokolwiek innego doznania. Świat, z którego pochodzi heros korzysta z osobliwej magii zwanej tam technologią. Dzięki niej heros mógł wyposażyć się w szereg niezwykłych, zabójczych broni zadających śmierć na bliski i daleki dystans, z których każda działała na dwa odmienne sposoby.
Przykładem niech będzie wypluwający pociski w niezwykłym tempie oręż zwany „karabinem”, który okazyjnie wyrzucał z siebie salwy eksplodujących kul, sprawująca się na krótkie dystanse „superstrzelba” z hakiem pozwalającym Slayerowi przyciągać się do nieszczęsnych demonów lub potężne działo wojenne z przenośną tarczą chroniącą krótkotrwale przed obrażeniami. Rodzajów oręża było, rzecz jasna, więcej i każdy w równym stopniu okazywał się przydatny w walce z piekielnym pomiotem. Ich działanie zaś jest tematem dla bardów piszących poezję wojenną. Walcząc w skórze herosa czułem niemalże każdy wystrzał rozczepiający mych wrogów na krwawe, skwierczące fragmenty.
Uzupełnieniem ekwipunku Wojownika było osobliwe ruchome ostrze zwane „piłą łańcuchową” wgryzające się w ciała wrogów niczym wygłodniały imp w niczego niespodziewającą się ofiarę, poręczne wybuchowe „granaty”, a także naramienna dysza plująca ogniem gorącym jak oddech samego pana podziemi. W dalszej części wędrówki Slayer chwycił też za rękojeść legendarnego miecza Tygiel (wreszcie rodzaj oręża mi znajomy!) którego szerokie, czerwone ostrze zabijało niemal każdego wroga jednym ciosem. Korzystanie z Tygla było jednak ograniczone i wymagało rzadko spotykanych źródeł energii. I bardzo dobrze, gdyż bez tego ograniczenia wędrówka Slayera nie byłaby wówczas wyzwaniem godnym opiewania w pieśniach.
Siewcą zagłady się stałem
Każdy weteran wypraw wojennych zgodzi się ze mną, że oręż wart jest tyle, co śmiałek, który go dzierży. Doom Slayer poświęcił całe swe życie doskonaląc sztukę unicestwiania demonów, nie dziwota zatem, że opanował ją do czystej perfekcji. Brak mi niemal słów, by opisać sceny, których stałem się świadkiem. Pole walki było dla Wojownika niczym sala balowa dla zręcznego tancerza. Pozostając w nieustannym ruchu, Slayer płynnie przemieszczał się pomiędzy dziesiątkami nacierających bestii umykając ich ciosom i siejąc zarazem brutalną śmierć. Moce technologii pozwoliły mu uzupełniać zapasy amunicji poprzez rozczłonkowywanie wrogów „piłą mechaniczną”, ubytki w pancerzu odzyskiwał spopielając demony miotaczem płomieni, zaś witalność odnawiał zadając ciosy wręcz osłabionym bestiom. Aby przeżyć, Doom Slayer musiał opanować ów niezwykły taniec śmierci i podejmować rychłe decyzje skutkujące czynnym uzupełnianiem zapasów i eliminowaniem wpierw tych wrogów, którzy stanowili szczególne zagrożenie.
Nie było to łatwe wyzwanie. Przyznać muszę, że byłem zaskoczony tym, jak często heros padał na kolana pozornie pokonany przez napierające siły z podziemi. Szczęśliwie za sprawą tajemnej magii opisywanej w zapomnianym języku jako “checkpoint” Slayer za każdym razem powracał do świata żywych, gotów na podjęcie kolejnej próby. Każdy zaś tryumf dawał niezwykłe ukontentowanie i poczucie rozpierającej pierś dumy.
Siłę mą zwiększałem
Mimo niebywałej, godnej heroicznych pieśni potęgi Doom Slayer bynajmniej nie lekceważył swych wrogów. Czerpiąc moc z odnajdywanych, przemyślnie ukrytych artefaktów, heros bez ustanku zwiększał swą siłę, moc oręża i hart ducha, aby sprostać kolejnym wyzwaniom, które nań czekały. Okazji ku temu było co niemiara. Starożytne monety zwane „żetonami pretorskimi” wzbogacały stopniowo jego możliwości eksploracyjne, wyczulając na obecność ukrytych skarbów bądź zwiększając szybkość wspinaczki. Emanujące mocą kryształy wzmacniały witalność, zasobność pancerza i amunicji, zaś tajemnicze „punkty broni” dawały orężowi nowe, destrukcyjne zdolności. Heros w szczególności upodobał sobie usprawnienie, dzięki któremu jego „karabin” z większą prędkością wypluwał salwy wybuchowych pocisków. Te, a także pozostałe niewymienione tu praktyki przyniosły oczekiwane owoce. U kresu swej wędrówki Doom Slayer stał się prawdziwą niszczycielską siłą, która niczym huragan, pożoga czy inny straszliwy żywioł niosła rozpacz i śmierć wszystkiemu, co było na tyle niemądre by wejść jej w drogę.
W ślepia bestii spojrzałem
W czasach swych dawnych krucjat Doom Slayer zdołał poznać wszystkich niemal mieszkańców podziemnego królestwa. Wielu więc napotkanych na Ziemi wrogów było mu dobrze znanych. Menażeria to niezwykle różnorodna i tyleż groźna, co fascynująca. Tłuste od pożerania ludzkiego mięsa Antropocuby swą ociężałość nadrabiały wytrzymałością, a także siłą wielkich dział umocowanych na łapach, szarżujący bez wytchnienia Rycerze piekieł z uporem godnym lepszej sprawy dążyli do rozerwania Slayera na strzępy, zaś latające Upiory zasypywały pole bitwy wybuchającymi pociskami. Szczególnym utrapieniem byli najpotężniejsi z wojowników piekielnych legionów, tacy jak godny swego imienia Arcypodlec kryjący się bez ustanku za ognistą tarczą, zza której przyzywał do pomocy pobratymców i wzmacniał siłę ich zdeformowanych mięśni.
Żadne jednak przekleństwa znane we wszelkich możliwych językach nie wystarczą, by trafnie opisać demona o imieniu Maruder. Ów arcyłotr pojawiający się przy licznych okazjach stanowił siłę niemal nie do zatrzymania. Zadawał zabójcze ciosy z bliska i nie mniej dotkliwe wystrzały na odległość, na domiar złego zranić go można było tylko w krótkich chwilach, kiedy brał zamach toporem. Nie zliczę momentów, w których przy spotkaniu z Maruderem w myślach stoickiego z natury Slayera formowały się słowa tak straszne, że nie godzi się ich tu przytaczać.
Szczęściem niemal każdy z demonów (poza niecnym Maruderem, niech mu rogi sczezną) posiadał słabe strony, z których Wojownik skwapliwie robił użytek. Strzał w działo na grzbiecie Arachnotrona uniemożliwiał mu walkę na dystans, zaś rzut “granatem” prosto w wygłodniałą paszczę Cacodemona w jednym momencie pozbawiał bestię wigoru. Poznawanie słabości swych adwersarzy i wykorzystywanie owych stało się dla herosa wielce istotną kwestią aż do końca jego krucjaty.
Fantastyczne krainy wzdłuż i wszerz przemierzyłem
Czerwone pustynie świata zwanego Mars bynajmniej nie zachwycały różnorodnymi widokami, na co narzekało wielu uczonych studiujących poprzedni rozdział przygód herosa. Z radością spieszę donieść, że miejsca odwiedzane przez Wojownika w Doom Eternal tym razem stanowią swoistą ucztę dla oczu. Trudno mi wyrazić zachwyt, w jaki wpadłem na widok strzelistych, bogatych świątyń wzniesionych przed wiekami przez zapomniane cywilizacje, bądź niepokojącego świata Maykrów urzekającego niezwykłą, obcą architekturą. Szczególne wrażenie na moich zmysłach wywarły skąpane w ogniu i ohydnych naroślach zgliszcza Ziemi, na której zniszczone budowle i unieruchomione, monumentalne machiny wojenne stanowiły milczące świadectwo upadku zamieszkującego ją niegdyś ludu.
Każde odwiedzone przez herosa miejsce było czymś na kształt niewielkiego labiryntu z licznymi zakamarkami, w których sprytnie ukryto różnorodne skarby. Niektóre z nich stanowiły wspomniane już artefakty wzmacniające siłę Slayera. Inne, tak jak osobliwe statuetki wyobrażające demony miały jedynie wartość kolekcjonerską. Wiele z owych znalezisk wymagały niemałej spostrzegawczości i pomyślunku, aby się do nich dostać. Gromadzenie ich sprawiało tak głęboką satysfakcję, że nawet skupiony zwykle na mordowaniu demonów Doom Slayer co rusz zbaczał z głównej ścieżki, by udać się na poszukiwania.
Samo poruszanie się po owych krainach stanowiło niejednokrotnie sztukę niemal tak wymagającą jak starcia z piekielnym pomiotem. Liczne przepaście i czające się w nich pułapki w postaci trującej wody, wirujących ognistych obręczy czy obrotowych ostrzy często zmuszały herosa do oddawania dalekich, przemyślanych skoków. Nie raz będąc w powietrzu Slayer musiał trafiać w obręcze pozwalające na przedłużenie lotu lub chwytać się ustępów skalnych i odszukiwać wzrokiem kolejnej sposobności do skoku. Początkowo nienawykłemu wcześniej do owych akrobacji herosowi manewry te sprawiały pewne trudności. Z czasem jednak Slayer odnalazł wewnętrzny rytm, za sprawą którego nie tylko opanował do perfekcji przemieszczanie się po wszelkich płaszczyznach, ale także zaczął czerpać z tego satysfakcję. W jego i w moich oczach owe skoki i akrobacje były pożądanym wytchnieniem od nieustannego unicestwiania bestii.
Relację mą zakończyłem
Po licznych trudach naznaczonych dymiącymi szczątkami setek demonów i niezliczonymi wystrzelonymi pociskami Doom Slayer dotarł wreszcie do kresu swej krwawej krucjaty. Przyszedł zatem czas, bym również i ja zakończył w tym miejscu moją opowieść. Chciałbym móc napisać coś więcej ponad zwykły truizm, który nie przystoi do tak wspaniałego doświadczenia, jakim jest Doom Eternal. Dzieło to dostarczyło mi niezapomnianych wrażeń nieporównanie bardziej fascynujących od wielu podobnych kronik, które ostatnio studiowałem. Choć sama opowieść, która stała się udziałem Slayera i moim nie była zbyt zajmująca, to doznania płynące z unicestwiania sił piekielnych wypełniły me serce niegasnącym żarem i uczuciem mocy.
Nawet teraz, siedząc w mej zakurzonej klasztornej celi nadal odczuwam nieodparte pragnienie by odrzucić pióro, chwycić za oręż i samemu ruszyć na wojnę z podziemnymi legionami. Mądrzej jednak postąpię, jeśli poczekam na odnalezienie kolejnego woluminu opisującego historię Doom Slayera. Nie mam wszak wątpliwości, że za kilka wiosen tak się właśnie stanie. W niezmierzonych otchłaniach piekielnych nie brakuje plugastwa do unicestwienia. A gdzie kroczą demony, tam zawsze pada na nie Jego cień.