Najbardziej szalony zdobywca Złotej Palmy od czasów Pulp Fiction – widząc taki opis od dystrybutora, ciężko chyba nie poczuć się zaintrygowanym. Parasite rzeczywiście zakończyło swój debiut w Cannes z nagrodą za najlepszy film roku, a już od 20 września najnowszy film Joon-ho Bonga możemy oglądać w kinach w całej Polsce.
Recenzja Parasite
Podobnie jak pozostałe filmy południowokoreańskiego reżysera, recenzja Parasite sprawia problem przy próbie wpasowania w ramy gatunkowe. Pierwsze sceny wprowadzają nas w pełen absurdów świat bohaterów: czteroosobowa rodzina zamieszkuje ciemną i zagraconą suterenę w ubogiej dzielnicy Seulu, utrzymując się z dorywczych prac. Chodzą po mieszkaniu ze smartfonami, starając się wyłapać darmowe Wi-Fi z pobliskiej kawiarni. Internet okazuje się działać dopiero w okolicy sedesu, a dzięki niemu mogą oglądać tutoriale składania pudełek do pizzy na YouTubie. W międzyczasie na ulicy odbywa się dezynsekcja, a oni zostawiają okna otwarte, dusząc się w oparach trucizny – ale przynajmniej za darmo pozbędą się karaluchów. Brzmi dziwnie, ale takie własnie jest życie bohaterów. Pełne nieustannego kombinowania i absurdu, ale też wzajemnego ciepła, które przebija się od pierwszych scen.
Dwa światy współczesnej Korei
Wszystko zmienia się gdy pewnego dnia najmłodszy z nich, syn Gi-woo dostaje posadę korepetytora córki w domu bogatego państwa Park. To wtedy właśnie prawdziwy temat filmu, ukryty pod komediową warstwą wybrzmiewa po raz pierwszy. Z ciasnych i ciemnych uliczek zamieszkiwanych przez biedotę, karaluchy i pijaczków, Gi-woo wkracza do pięknej, przestronnej posiadłości na obrzeżach miasta a drzwi otwiera mu służąca. Choć takie dobitne zestawienia pojawiają się kilka razy w trakcie filmu, za każdym razem mają taką samą siłę oddziaływania.
Rodziny różnią się między sobą nie tylko statusem ekonomicznym. Reżyser stosuje dość ograny zabieg, czyniąc bogatą rodzinę Parków chłodnym emocjonalnym przeciwieństwem zgranej i darzącej się ciepłymi uczuciami rodziny ubogich bohaterów.
Jednak Parasite pomimo ważnej tematyki nie sili się do bycia poważnym traktatem na temat rozwarstwienia społecznego w Korei Południowej i opowiada o tym w inteligenty ale i łatwo przyswajalny sposób. Reżyser zgrabnie przeskakuje pomiędzy kolejnymi gatunkami, a zestawienie dwóch skrajnie różnych ze sobą światów samo w sobie jest świetnym motorem napędowym fabuły.
Satyra, dramat, krwawy thriller
Wkrótce Gi-woo zaczyna wprowadzać do posiadłości kolejnych członków swojej rodziny, powoli przejmując nad nią kontrolę. A ma do tego świetne warunki. Pani Park nie grzeszy inteligencją, a Pan Park całymi dniami pracuje i kolejne zmiany spotykają się tylko z jego obojętną aprobatą. W tym momencie film trochę zwalnia. Momentami można pomyśleć, że wszystkie karty zostały odkryte i nic już nie będzie w stanie zaskoczyć. Jednak na tą okazje reżyser ma całą masę absurdalnych zwrotów akcji. Film zaczyna balansować pomiędzy czarną komedią, satyrą, dramatem obyczajowym, dochodząc konsekwentnie do krwawego thrillera.
Joon-ho Bong świetnie opanował sztukę mieszania gatunków. W rezultacie możemy współczuć bohaterom, bać się i czuć absurd sytuacji jednocześnie, nie gubiąc się w tym. A co z porównaniem do Pulp Fiction? Obydwa filmy rzeczywiście są szalone, ale każdy na swój całkiem odmienny i wyjątkowy sposób. To co je łączy, to na pewno bezwarunkowe uwielbienie, którym Tarantino darzy południowokoreańskiego reżysera i jego twórczość.