Zaledwie dwa tygodnie dzielą nas od premiery trzeciej płyty Rivers of Nihil. Ta swoją premierę będzie miała 16 marca. Tymczasem ja wciąż nie mogę otrząsnąć się z naprawdę mistycznej otoczki, jakiej uświadczyć możemy na poprzednim wydawnictwie tegoż zespołu – “Monarchy”.
Przyznam bez bicia – moja styczność z Rivers of Nihil rozpoczęła się w sposób, który pewnie jest wielu osobom nieobcy – od przypadkowego kliknięcia w serwisie YouTube. Krążek, który zapowiadał się w pierwszych dwudziestu minutach na przyjemne “tło” nie przynoszące zachwytów, w połowie porwał mnie tak bardzo, że musiałem zaprzestać pracy przy komputerze i odsłuchać go do końca przy jednym posiedzeniu.
“Monarchy”, jak to często w technicznym death metalu bywa, stawia sobie za cel coś więcej, niż tylko sklecenie kilku “bangerów”. Utwory układają się w wizję świata, w którym to ludzkość już wyginęła, a jej miejsce zastąpiła obca cywilizacja, której tytułowa monarchia rządzi niepodzielnie nowym porządkiem. Kombinując świadomość tej “narracji” towarzyszącej nam w tle z naprawdę świetną okładką, wielowarstwowością muzyki i jej ciągłymi zmianami – dostajemy płytę, której słuchanie za każdym razem przynosi osobom o plastycznej wyobraźni nowe historie rozgrywane w głowie.
Darksoulscore
Jak już wspominałem, pierwsze wrażenie, jakie wywołuje “Monarchy” jest dosyć niepozorne. Następnie wszystko zmienia “Sand Baptism”. To, co słyszymy początkowo jako szarą myszkę, szybko okazuje się być kosmiczną bestią z mnóstwem kolców, żuwaczek, i tak dalej. Nagle album zyskuje na klimacie, który porównałbym jedynie z ostatnimi dwiema płytami od Fallujah. Połączenie niepokojących i kosmicznych melodii gdzieś na granicy słyszalności z agresywnymi i ciężkimi gitarami niestroniącymi od regularnych zmian rytmu i “barwy” muzyki.
Produkcja albumu wyróżnia się “mięsistością” basu i ciekawym rozmieszczeniem wokalu przywodzącego na myśl wręcz hardcore’owe klimaty, co nie zdarza się w tech-deathu zbyt często.
I am the sun, I am the moon
Im dalej, tym lepiej. Niczym w wielu dobrych powieściach – wszystko dąży do punktu kulminacyjnego. Ten w moim odczuciu składa się na ostatnie trzy utwory z płyty. Uznaję je też za najlepsze z całości. Instrumentalna “Terrestria II” daje upust kreatywności gitarzystów, kreując swoją własną mikro-historię (przynajmniej ja to tak odczuwam), zapowiedź czegoś wielkiego stojącego tuż za rogiem. Jest to zarazem najbardziej melodyjny materiał, jaki znajdziecie na Monarchy. Wpatrywanie się w szczegóły okładki w parze z tym utworem daje złudzenie patrzenia przez okno na inną planetę.
Późniejsze “Circles in the Sky” to z kolei utwór dostarczający (z czysto prywatnej perspektywy) najwięcej “feelsów”. Subtelny początek, podniosła melodia i ciężka praca perkusji dają efekt, który pozwala przymknąć oko na utarty schemat za tym utworem. Pod jego koniec docieramy do ostatecznej kulminacji albumu. Prosta, lecz bardzo emocjonalna solówka w tym pomaga. Czuć złudzenie “przebytej drogi”. Z tego względu już w ostatnich minutach ostatnie “Suntold” pomimo kilku mocnych riffów brzmi jak epilog, po którego zakończeniu ma się pragnienie odsłuchać całość jeszcze raz – by ponownie dotrzeć do tego fenomenalnie zagranego w ostatnich dwudziestu minutach zwieńczenia całości.
“Monarchy” to bardzo solidny i dobrze brzmiący album o mocno zarysowanej koncepcji. Nie stanowi wiekopomnego odkrycia, ale to, co robi, jest powyżej średniej prezentowanej przez podobne mu płyty. A nadchodzące wydawnictwo zapowiada się na jeszcze ciekawsze doświadczenie…