Ostatni tom trylogii niejednokrotnie stanowi największe wyzwanie dla autora. Od tego, jak umiejętnie zbierze on na stosy wszystkie wątki, pogrupuje szeregi postaci i ich losy, które kwitły i więdły na przestrzeni dwóch pierwszych tomów, zależy cały posmak, jaki zostanie nam już po finale całości. Cesarz Cierni powinien wobec powyższej tezy dostać kompleksów, czy raczej z dumą osiąść na laurach pośród innych bestsellerowych serii? Przekonajmy się.
Domek z kart tarota
Jak też wspominałem w recenzji Króla Cierni, tak moje przewidywania się spełniły. Akcja wróciła w tomie trzecim na szybsze tory. W Jorgu nadal można dostrzec ślady tego dziecka, które od początku historii dążyło do bezwzględnej zemsty. Gdyby pokusić się o analizę postawy bohatera, to można by uznać, że jego trzon przez wszystkie trzy tomy nie uległ znaczącej zmianie. Przejawiał on co prawda mniej lub więcej „ludzkich” odruchów, ale ten ślepy upór w pragnieniu osiągnięcia czegoś – czy to kolejnego tytułu, czy to wewnętrznej satysfakcji – od zawsze był w nim obecny. Pnący się ku pozycji cesarza bohater to jednak już nie wędrowiec-zabijaka, a bardziej intrygant. Atmosfera Cesarza jest bardziej „smolista” w stosunku do poprzednich tomów. Zawsze była śmierć, zawsze było brutalnie.
Na dodatek nasz anty-protagonista to niestabilny psychicznie socjopata (i choć brzmi to jak oksymoron, to właśnie taką sprzeczność w nim wyczuwałem). Cesarz zmienił nieco tory, wprowadzając garść zawiłości politycznych.
Ważnym elementem powieści jest również rozwinięcie historii świata przedstawionego – zawieszonego gdzieś na poziomie mrocznych wieków, a jednak mającego z postapokalipsą dla zaprawionego w literackich bojach czytelnika więcej wspólnego, niż może się to na pierwszy rzut oka wydawać.
Świadome przez autora pogłębienie więzi z bohaterami (a szczególnie z Jorgiem, oczywiście) w trakcie drugiego/trzeciego tomu zrobiło swoje. Nawet gdy momentami postać protagonisty staje się ciut nużąca i irytująca, to przymykamy na to oko. Towarzyszymy mu zwyczajnie od zbyt długiego czasu, by coś takiego nas doń zraziło. À propos czasu – znów dostajemy, rzecz jasna, mnóstwo introspekcji. Taki już styl pisarza (trzymający poziom poprzednich dwóch książek) i jednym się to spodoba, a drugim nie. Dla mnie było tych retrospektywnych momentów stanowczo zbyt wiele. Tylko zbędnie przedłużały oczekiwanie na dojście do punktu kulminacyjnego akcji.
Ostatecznie i definitywnie
Osobiście jestem fanem zakończeń półotwartych. Takich, które z jednej strony dają czytelnikowi satysfakcję dzięki doprowadzonym do końca kwestiom, a z drugiej – pozwalają snuć domysły, łamać sobie głowę nad pewnymi celowymi niedopowiedzeniami. Mark Lawrence poszedł jednak w stronę zamknięcia drzwi trylogii Cierni z trzaskiem. Dostajemy ostateczne odpowiedzi na wiele kwestii, niektóre może zbyt trywialne. Mankamentem Cesarza Cierni może być zarazem największy jego plus. Kończy się on w porę, nie zapowiada tasiemca i kolejnych dziesięciu ksiąg z uniwersum. Po prostu – koniec i już.
Jeśli nie umknęły Waszej uwadze moje recenzje dwóch poprzednich pozycji z tej trylogii, to z pewnością dostrzegliście, że wyrażam się o niej raczej pochlebnie. Moje zdanie pozostaje niezmienione. Książki te czytane jedna po drugiej w krótkim czasie mogą nas przesycić swoją brutalnością. Czasem wtórnością. Jednakże bohaterowie, język i intensywność powieści sprawiają, że w ogólnym rozrachunku jako całość wiele one zyskują.
Dziękuję wydawnictwu Papierowy Księżyc za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego Cesarza Cierni.