Futuryzm odłóżmy w zapomnienie, a potwory zaczajone w podziemiach metra wciśnijmy między bajki. Cała przyszłość jakiej się boimy jest wśród nas – w zasięgu naszej dłoni. I o tym właśnie jest Tekst Glukhovsky’ego.
Już na pierwszych stronach ponownie mrozi nas chłód Rosji, na dodatek w sposób jeszcze bardziej namacalny niż w poprzednich książkach autora. Do zbudowania otoczki apatii i brutalności świata niepotrzebne są ani wybebeszające mieszkańców apokaliptycznych pustkowi mutanty (Metro), ani oddziały odbierające dzieci ich rodzicom w miastach przyszłości (Futu.re). Tylko współczesne miasto i ludzka złośliwość.
Człowiek człowiekowi wilkiem
Wróć, wilk nie zagryzie bez powodu.
Tym razem autor nie musiał uciekać się do bycia ponurym prorokiem nadchodzących lat, by odnaleźć elementy rzeczywistości, które skrzeczą. Z łatwością można je bowiem odszukać w XXI wieku, a jednym z nich jest to, co trzymasz być może w ręku, czytając ten tę recenzję.
Smartfon. Czarna skrzynka osobowości, przechowalnia wspomnień, spłycacz wrażeń – niepotrzebne skreślić. Już opis książki nastawia nas na to, że telefon odegra ważną na jej kartach rolę. Unikając morderczych (puszczam oczko) spoilerów, mimo wszystko muszę poruszyć tak istotny motyw w recenzji. Tekst odwołuje się często do tego, jak wiele zaklinamy z nas samych w tym małym urządzonku. Jak wiele ktoś, kto by je nam skradł, mógłby się dowiedzieć w ekspresowym tempie na nasz temat i wykorzystać do własnych celów.
Raz na wozie, raz w kołchozie
Jakiś czas temu przydarzyła mi się dość pospolita sytuacja. Znaleźliśmy ze znajomymi zgubioną torebkę ze smartfonem i dokumentami jakiejś biednej dziewczyny, która pewnie w drodze powrotnej z klubu musiała nie zauważyć, jak ta jej się wyślizgnęła. Chcąc niezwłocznie oddać telefon, zmuszeni byliśmy wybrać kilka kontaktów z brzegu jego listy, by poinformować jakiekolwiek osoby o sytuacji i poprosić o odebranie torebki wraz z zawartością. Pomimo przelotnego wglądu w urządzenie, obcowanie z tym niewielkim narzędziem do komunikacji potrafiło dać do myślenia o właścicielu – wnioski cisną się do głowy same.
Tekst idzie o krok dalej i stawia nas w sytuacji, w której nawet nie mamy za dużego wyboru i nie uchylamy już tylko delikatnie komunikacyjnego rąbka przez pierwszy lepszy kontakt w Messengerze. Nie, my wpychamy się w czyjeś życie do ostatniej wiadomości, ostatniego zdjęcia, statusu. To ciekawe, jak prawdziwie obrazuje Glukhovsky tego małego stalkera w każdym z nas. A przy tym jak łatwo zakrzywić osobowość przez internet, udawać kogoś innego.
Tekst daje do myślenia, ile spośród tego wszystkiego na mediach społecznościowych jest faktycznie nami, a ile – kimś obcym. Idąc dalej, nie sili się na satyryczny ton czy wyolbrzymienia. Jest to książka wiarygodna w kwestii poruszanych problemów. Nawet jeśli czasem sypnie szczyptą niecodziennego okrucieństwa.
Protagonista – Ilja – nie jest osobnikiem “złym”. Ot, szarak o przekreślonej przyszłości, metaforycznie i dosłownie skopany po szczęce za sprawą przypadkowych zbiegów okoliczności. Już w pierwszej ćwiartce książki doświadczamy na własnej skórze jego zagubienia. Bezradności. Nie ma już niczego sensownego do stracenia, więc dlaczego miałby nie pójść o krok dalej. Zrobić coś nieodwracalnego, bo nic już mu nie broni. Bardzo “ludzkie” tematy.
Dmitry, Legendary Super Saiyan
Po raz kolejny Glukhovsky bierze się za przemyślenia nad problemami naszego dzisiejszego, trochę-wschodnio-zachodniego świata, pełnego dysonansów i braku równowagi życia jego mieszkańców. Nie kryje się on już ze swoimi rozważaniami pod płachtą fantastyki, lecz uderza w to, co mogłoby zdarzyć się każdemu z nas. To mieszanka dramatu z dużą dozą trzeźwej oceny naszej rzeczywistości. Taki książkowy odpowiednik gorzkiego shota, którego trzeba szybko przełknąć, nim przypiecze za mocno.
Jednocześnie sam sposób przekazu treści przez autora uległ zmianie – ponownie. Metro pełne było alegorii, Futu.re – obrazowego i eksperymentalnego języka, a obie te pozycje traktowały w pewnym, ukrytym czasem sensie o Rosji i jej paradoksach. Tekst mówi o nich otwarcie, zwięźle, co objawia się także w odbiorze książki, bo słowa są (w stosunku do poprzednich tytułów tego autora) przesiane przez sitko, a pozostawione jest to, co niezbędne, ozdobniki odstawione. Wpływa to na objętość książki, która ma zaledwie trochę ponad 350 stron. Historia opowiedziana na jej kartach jest skondensowana i przemyślana.
Lepiej wybrać 350 stron jakości, niż 700 rozciągniętej do granic swych możliwości lektury.
Osoby, które polubiły Glukhovsky’ego za jego sposób patrzenia na świat – trochę czarnolustrzany – będą zadowolone Tekstem. Z kolei fani jego fantastyki mogą odczuć zawód. To nie Metro, pozostaje więc czekać na kolejne pozycje z Uniwersum (Piter-2 powinien ujarzmić ból). Wciąż jest to jednak bardzo dobra, prawdziwa i szczera książka, od obserwatora dla obserwatorów.
Dziękuję wydawnictwu Insignis za użyczenie egzemplarza recenzenckiego książki.