Kolejny raz mamy okazję przyjrzeć się naszym słowiańskim sąsiadom. Tym razem na wyprawy po bezdrożach zabiera nas Mateusz Marczewski. Kurs: „Koliste jeziora Białorusi”.
„Koliste jeziora” dzielą się na krótkie, z pozoru niezależne od siebie epizody (rozdziały?, rozdzialiki? – ze względu na ich objętość). Przedstawiają w dużej mierze historie osób, zjawisk, miejsc lub wydarzeń powiązanych ze – jak to mówi sam autor – światem, który znika. Za nimi jednakże czai się wspólna myśl dostrzegalna dopiero po przeczytaniu tytułu w całości. Zaprzeczyć nie można, że ma on potencjał jako pozycja do otworzenia w losowym miejscu, by przeczytać parę stron i wrócić do niej kiedy indziej. Mateusz Marczewski pochyla się nad taflą tytułowych jezior i spogląda na zniekształcone odbicie białoruskiej rzeczywistości. W swoim reportażu (bo chyba tak najtrafniej można odkreślić gatunek z serii „Sulina”) przedstawia to, jak wiele skrajności i przeciwieństw ma w sobie Białoruś.
Jest taki dowcip: przed Pałacem Republiki stoi facet z transparentem, na którym napisał: „Chcę na Białoruś”. Milicjanci podchodzą i pytają: „Jak to na Białoruś, przecież tu jesteś”. „Ale ja chcę na tę Białoruś z telewizji”.
Ofiary losu
Jeden z istotnych wątków to katastrofa w Czarnobylu. Jest ona tragedią powiązaną głównie z Ukrainą, ale to właśnie kraj mieszanki pogańsko-chrześcijańskiej (czyli Białoruś) ucierpiał najbardziej. Spadło nań około 70% radioaktywnego pyłu. Poruszane są także kwestie różnic kulturowych, zabobonów, polityki dalszej i bliższej. Co rusz zmieniane jest spektrum wątków, co cieszy i przykuwa uwagę. Choć po przeczytaniu tylnej części okładki miałem nadzieję na jeszcze więcej tematyki związanej z dawnymi wierzeniami.
Cuda i dziwy
W przeciwieństwie do niedawno przeze mnie czytanej i omawianej na łamach KM „Kołymy”, „Jeziora” nie dały mi poczucia jednolitej więzi czytelnik-autor-świat opisany – może to przez poszatkowaną formę, a może przez specyficzny język Marczewskiego. Marczewski to poeta i jego specyficzny subiektywizm czasami dawał mi aż za bardzo się we znaki. Nie uważam, by taki sposób przedstawienia treści był czymś złym – jest piękny i nadaje Białorusi specyficznego klimatu – lecz nie do końca (w moim mniemaniu, podkreślam) dobrze wpasował się w ramy reportażu. Pozycja dla chętnych lepszego zrozumienia tak bliskich sąsiadów.
Zdjęcie wyróżniające pochodzi z okładki książki. Fotografia w tekście to z kolei zdjęcie autorstwa Victora Dracheva – przedstawia ona białoruską wieś, która ucierpiała w wyniku katastrofy czarnobylskiej.