Daniel Grupa to muzyk z wieloma talentami… i pasjami. Niebawem ukaże się jego album, aczkolwiek my poruszyliśmy wiele innych tematów w wywiadzie – na przykład sport.
Znalazłam świetne zdanie: „Pianista zakochany w górach między koncertami wyjeżdża się wspinać”… Opisuje to pana w stu procentach?
Jeszcze kilka miesięcy temu nie zastanawiałbym się nad odpowiedzią… (śmiech) Ale mocno wierzę, że czas koncertów wróci już niedługo. Rzeczywiście, jest coś w tym zdaniu. Zazwyczaj wyjeżdżając na koncert spakowany mam też sprzęt wspinaczkowy. Pamiętam na przykład taki koncert w Zakopanem, zaraz potem huczne urodziny przyjaciela, a rano – wraz z Jasiem Muskatem – szliśmy się wspinać. Ta moja miłość bywa czasem bolesna. Połamałem ręce, zwichnąłem palce, ale przestać kochać nie potrafię! (śmiech)
A jak pan to wszystko godzi?
Ja ten czas, między muzyką i górami, dzielę już dość długo i nie widzę w tym nic niezwykłego. Czasem trudnością bywa podróż – nie umiem jeździć samochodem, zatem korzystam z pociągów, autobusów i życzliwości moich kolegów. Zdarzyło mi się zagrać koncert w Gdańsku, pojechać nocnym pociągiem – z przesiadką rzecz jasna – w moje ukochane Sokoliki, wspinać się tam jeden dzień i jechać dalej na koncert do Wrocławia. I choć, wydawać by się mogło, że jest to fanaberia, to tak naprawdę jest to kwestia wyboru i decyzji. Może jest mi łatwiej, bo moje wspaniałe dziewczyny, żona i dwie córki, mocno mnie w tych wszystkich działaniach wspierają. Ale bardzo wierzę w to, że „niemożliwe nie istnieje”.
A więc… Tworzy pan muzykę i działa w artystycznym świecie, a jednocześnie zajmuje się pan wspinaniem. Chyba aktywne życie jest panu pisane… prawda?
Wydaję mi się po prostu, że my jako ludzie, mało mamy tego czasu i to nasze życie jest na tyle krótkie, że nie warto go przespać. Uważam też, że my sami nakładamy na siebie ograniczenie. „Jesteśmy narodem cierpiącym” jak napisała profesor Janion. Ja nie chcę cierpieć, wybieram piękne życie i śpieszę się, żeby zdążyć.
Uczęszczał pan do Akademii Muzycznej w Poznaniu i do Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, również w tym samym mieście. Czy dobrze pan wspomina oba kierunki – kompozycję i muzykologię?
Ja wspominam dobrze, ale nie wiem czy profesorowie na tych uczelniach również. (śmiech) Niestety, obu tych kierunków nie ukończyłem i bardzo tego żałuję. Podczas studiów pracowałem w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu i ten świat sztuki pochłonął mnie zupełnie. Zamiast odrabiać zadania z kontrapunktu czy też uczyć się łaciny, przesiadywałem z aktorami w knajpach tocząc zażarte dysputy o tym, który z pisarzy większy był, o wyższości Prokofiewa nad Strawińskim. Wtedy też napisałem swoją pierwszą muzykę do teatru i po raz pierwszy dyrygowałem orkiestrą smyczkową. Na studiowanie miałem po prostu coraz mniej czasu, a kiedy jedna z moich pieśni na baryton i fortepian do wiersza Charlesa Baudelaire’a z Kwiatów zła nie została zakwalifikowana do egzaminu semestralnego, znalazłem pretekst, żeby z tych studiów zrezygnować. Dzisiaj myślę, że było mi tak wygodniej i łatwiej.
Właśnie, pierwsze premiery pana utworów nastąpiły w w Kaliszu. Może pan opowiedzieć o tym?
Miałem to wielkie szczęście w życiu spotkać na swojej drodze wspaniałych ludzi i nauczycieli. W Kaliszu uczyłem się w średniej szkoły muzycznej w klasie fortepianu pani profesor Krystyny Bujakiewicz i w klasie kompozycji profesora Andrzeja Zdziubanego. Tak naprawdę dzięki nim i mojemu tacie zacząłem te swoje dźwięki przelewać na papier. Pierwsze utwory to były takie miniaturki na fortepian i skrzypce. Pokazałem je profesorowi, a ten podarował mi swój czas i rozpocząłem naukę kompozycji. Kiedy pod jego okiem napisałem Concertino na fortepian i orkiestrę smyczkową – zacząłem błagać swoich kolegów i koleżanki ze szkoły, żebyśmy założyli orkiestrę. Jakoś mi się to udało i po kilkudniowych próbach odbył się koncert. Partie fortepianu zagrał wspaniały pianista Witek Janiak, dzisiaj znany pianista jazzowy i wykładowca akademicki, a dyrygowałem ja. Byłem wtedy chyba najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Na bankiet oczywiście pieniędzy nie miałem, ale uczciliśmy ten wieczór na ławce w parku! (śmiech)
Współpracował – i współpracuje – pan z wieloma artystami, ale najczęściej widać pana u boku Anny Wyszkoni. Po prawie dziewięciu latach wciąż chce się więcej tworzyć i pracować z panią Anną?
Z Anią przejechaliśmy setki kilometrów grając w najróżniejszych miastach Polski. Zagraliśmy koncerty w Stanach Zjednoczonych, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Czechach… Nagraliśmy razem dwie płyty, z czego jednej miałem przyjemność być producentem. Nie zdążyliśmy się ponudzić. Zresztą, spotykamy się nie tylko na koncertach. Dzwonimy do siebie, rozmawiamy nie tylko o muzyce. Mam poczucie, że przez ten czas zdążyliśmy się poznać i zaprzyjaźnić. Co nie przeszkadza nam czasem kłócić się do utraty tchu. (śmiech)
Są też recitale. Autorskie.
W tym roku udało mi się zagrać ich dosyć dużo i tak naprawdę nie mogę się doczekać, kiedy znowu koncerty będą możliwe. Podczas recitalu opowiadam trochę o górach, podróżach, o ludziach, których miałem przyjemność spotkać. Ale też o tym co mi się nie udało. Staram się być szczery wobec publiczności, bo sam panicznie nie znoszę bycia oszukiwanym. Gram swoje kompozycje, niektóre z nich znajdą się na moim albumie, którego premiera już niebawem. Sięgam też po utwory kompozytorów, którzy są dla mnie niezwykle ważni i towarzyszą mi przez całe moje muzyczne życie – jak Chopin czy Bach. Ale gram impresję na tematy ich utworów, oryginały pozostawiam dla pianistów lepszych ode mnie.
Zanim przejdziemy do płyty, to zadam jeszcze jedno nietypowe pytanie, ponieważ… nie mogę się powstrzymać! (śmiech) Dariusz Kamys narysował pana. Podejrzewam, iż jest to duże wyróżnienie?
Ogromne! Z Darkiem przyjaźnimy się od wielu lat, a od jakiego czasu mieszkamy całkiem blisko siebie. Dzieli na tylko dwu kilometrowy las. Darek też miał swój udział w powstawaniu recitalu. Przyjechałem kiedyś do niego i zacząłem opowiadać, że chcę grać koncerty, ale strasznie się boję, że mi te wszystkie etiudy i sonaty sprawiać będą ogromną trudność. Darek pomilczał chwilę i stwierdził: „graj swoje”. Obraz, który namalował Darek będzie też okładką mojej płyty, zatem radość moja jest podwójna.
2020 rok rozpoczął pan mocno – wyszedł singiel Zanim nadejdzie noc. O czym ten utwór opowiada?
Myślę, że dla każdego będzie o czymś innym. Dla mnie jest pewnego rodzaju reminiscencją, może taką, w której siedziałem przy ogniu razem z przyjaciółmi i bajdurzyliśmy o czymś ważnym albo zupełnie odwrotnie. O nocnych podróżach autostradą… (śmiech) To dla mnie szczególny utwór, bo od niego rozpocząłem przygodę z płytą. Na perkusji zagrał Sebastian Mnich, a na ukulele basowym – Marcin Gromnicki.
Nowa płyta. Jaka będzie? Kogo pan zaprosił?
Na płycie będzie dziewięć kompozycji i każda z nich jest dla mnie niezwykle ważna. Przewodnikiem po tej płycie jest oczywiści fortepian, ale pojawi się kwartet smyczkowy, trąbka, skrzypce i wspaniała Renata Przemyk, która dosłownie kilka chwil temu nagrała do jednego z utworów swój czarodziejski głos. To mocno osobista płyta, może nie najłatwiejsza w słuchaniu, może niezbyt wesoła – ale mam czterdzieści pięć lat i nie chcę udawać kogoś kim nie jestem. Wraz z moim przyjacielem i managerem Sebastianem, chcielibyśmy, aby płyta ukazała się najpóźniej w marcu 2021 roku i robimy wszystko, żeby tak się stało.
Ja również w to wierzę. Powodzenia! Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję!