Brytyjska wokalistka Dido powróciła do koncertowania po ponad piętnastu latach. W czasach swojego prime-time nigdy nie dotarła do Polski. Teraz w końcu się udało! Oto nasza relacja z tego długo-wyczekiwanego wydarzenia.
Zaskakująco dobry początek
Rola supportu przed gwiazdą wieczoru jest bardzo niewdzięczna. Zazwyczaj publika ma głęboko w nosie artystów otwierających muzyczne wydarzenia. Dodatkowo, twórcy mają niewiele czasu na zaprezentowanie swoich umiejętności, a nierzadko przygotowane pod główną gwiazdę, nagłośnienie nie chce w pełni współpracować z supportującymi artystami. Ogłoszenie Soni Stein jako supportu koncertu Dido w Polsce, przyjąłem na chłodno z dosyć dużą dozą sceptycyzmu. Jej twórczości praktycznie nie znałem, więc ciężko było o inną reakcję. Na szczęście tego wieczora przekonałem się, że trzeba dawać szansę nawet tym artystom, których nie znamy. Urocza wokalistka była w znakomitej formie wokalnej, a jej piosenki wpadały w ucho i nieźle bujały. Sonia dosyć szybko złapała fajny kontakt z publicznością, której ochoczo opisywała genezę powstawania śpiewanych piosenek. W trackie koncertu wiedziałem, że w najbliższej przyszłości, przyglądnę się bliżej muzyce posiadającej polskie korzenie wokalistki. To samo radzę Wam drodzy czytelnicy.
Wiele lat oczekiwań na koncert Dido w Polsce
Na pierwszy koncert Dido w Polsce czekaliśmy wiele lat. Kiedy wokalistka osiągała szczyt swojej popularności, a albumy Life for Rent oraz No Angel sprzedawały się w milionowych nakładach, Polska była krajem omijanym szerokim łukiem. Nasz rodzimy rynek muzyczny nie był gotowy na jej przybycie. Ogłoszenie nowego krążka i towarzyszącej mu trasy koncertowej nie spodziewał się niemal nikt. Od momentu ostatnich koncertów Brytyjki, minęło już ponad piętnaście lat, a w tym czasie wielu mogło zapomnieć o istnieniu tej uroczej piosenkarki. Podczas przerwy, Dido urodziła dziecko i w pełni oddała się macierzyństwu. Wielu z obecnych na koncercie mogło obawiać się formy sceniczno-wokalnej Dido. Czy powrót po tak długiej przerwie okazał się udany?
Idealny wybór lokalizacji koncertu Dido w Polsce
Widząc zapowiedzi koncertu Dido, wielu mogło się zastanawiać „Dlaczego Poznań?”, „Czemu nie Warszawa lub Kraków?” Pytania nasilały się, gdy organizatorzy ogłosili, że koncert został całkowicie wyprzedany. Wielu chętnych musiało obejść się smakiem. Początkowo sam byłem zdania, że koncert powinien odbyć się np. w warszawskim Torwarze. Jednak po tym, co zobaczyłem w ten sobotni wieczór stwierdzam, że decyzja o organizacji występu była jak najbardziej trafiona. Sala Ziemi należąca do kompleksu Międzynarodowych Targów Poznańskich, idealnie wpasowała się w kameralny i bardzo klimatyczny charakter koncertu. Świetna akustyka połączona z fachowcami z dziedziny nagłośnienia byłą gwarancją świetnego brzmienia wokalistki i zespołu. Wokal oraz instrumenty brzmiały nienagannie. Takiego odczucia zapewne nie dałby mi koncert w większym klubie, czy hali koncertowej.
The Best of Dido w Poznaniu
Pretekstem do odwiedzin Dido w Polsce był wydany w marcu tego roku krążek Still on My Mind. Album zbiera niezłe recenzje, ale nie oszukujmy się – większość publiki przyszło posłuchać tych starszych, największych przebojów artystki. Raczej nikt nie powinien być rozczarowany setlistą koncertu. Trwający ponad półtorej godziny występ obfitował w klasyczne utwory z pierwszych płyt Dido oraz te najlepsze, które znalazły się na nowym wydawnictwie. Występ rozpoczął się od instrumentalnego intro, gdzie swoje umiejętności prezentowali głównie gitarzyści. Kilkuminutowe solówki robiły niezłe wrażenie. Po tym energicznym wstępie, na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru i brawurowo odśpiewała pierwszą piosenkę – singiel z nowego albumu – Hurricanes. Po tym spokojnym początku, przyszła pora na kolejną nową, tym razem bardzo żywiołową piosenkę – Hell After This. Był to znakomity początek występu, a potem było już tylko lepiej.
Powrót do przeszłości – moment zadumy
Pierwsze wykonania przybliżyły nam nową twórczość Dido, ale później otrzymaliśmy długi fragment największych klasyków artystki. Był to jak oznajmiła sama wokalistka – prawdziwy powrót do przeszłości. Bardzo szybko otrzymaliśmy przeboje – Life for Rent, Hunter czy No Freedom. Podczas tej ostatniej naszedł mnie moment zadumy i rozmyślań nad współczesnym światem. Większa część, szczególnie męskiej publiczności co chwilę sięgała do kieszeni po telefon w celu sprawdzenia wyniku w rozgrywanym równocześnie meczu Reprezentacji Polski w Izraelu. Myśląc o napiętej sytuacji w tym kraju, codziennych bombardowaniach, jakoś szczególnie dotknęły mnie słowa „no freedom without love”. Wszelkie konflikty, również te zbrojne, mogłyby być zażegnane, gdybyśmy potrafili kochać. Niestety świat nie jest idealny…
Perfekcyjna polszczyzna Dido
Podczas całego występu wokalistka starała zbliżyć się do zgromadzonej publiczności, raz po raz próbując mówić pojedyncze słowa po polsku. Wychodziło jej to dosyć dobrze, a gdy miała jakiś problem prosiła publikę o pomoc. Swoje dwie piosenki przedstawiła nawet po polskich tytułach (Thank You oraz Mad Love). W pewnym momencie wspomniała, że w 1/8 jest polką, więc w zasadzie to jest u siebie, a polskim posługuje się już płynnie. Oczywiście był to wyłącznie żart wokalistki, której tego dnia wyraźnie dopisywał humor. Być może dlatego, że przyjeżdżając po raz pierwszy do Polski, nie wiedziała, czego może się spodziewać. A oklaski, krzyki, wrzawa i ogólne uwielbienie okazywane były niemal bez przerwy. Dido wielokrotnie podkreślała, że była pozytywnie zaskoczona gorącym przyjęciem. Podczas koncertu czuła się na tyle swobodnie, że zdradziła publiczności gorący news – w przyszłym roku z nowym albumem ma powrócić zespół Faithless. W takim razie, czekamy!
Minimalizm górą!
Już wcześniej wspominałem, że wybór sali koncertowej idealnie wpisał się w klimat wydarzenia. Tego wieczoru dominował minimalizm, zarówno w momentach akustycznych występów, ale również w oprawie wizualnej całego koncertu. Scenografia była bardzo minimalistyczna. Z sufitu zwisało sześć materiałowych płacht, które pełniły podwójną rolę. Odgradzały muzyków zespołu od Dido, stawiają ją w centrum uwagi. Na materiale wyświetlane były również delikatne wizualizacje dopasowane do charakteru wykonywanej właśnie piosenki. Fajnie było zobaczyć tak skromną oprawę koncertu, bo pozwoliło się to skupić na tym, co najważniejsze – znakomitej muzyce!
Hit za hitem, a na koniec petarda!
Setlista pełna największych hitów piosenkarki, świetna oprawa koncertu oraz nagłośnienie i perfekcyjny wokal. Koncert rozpoczął się bardzo dobre, z kolejnymi utworami było coraz lepiej, a w momencie kulminacyjnym emocje sięgały zenitu. A zakończenie? Było wyjątkowe! Najpierw Dido zaśpiewała wzruszający, pełen emocji, akustyczny utwór Have to Stay, a potem została już tylko ta największa petarda! Koncertowe wykonanie piosenki White Flag znakomicie sprawdziło się w roli zamykacza. Była moc, były emocje i wspólne śpiewy z poznańską publicznością. Był to znakomity występ, wypełniony ambitnym, nieco oldskulowym popem, którego dziś już się nie gra i nie tworzy. Na zakończenie Dido obiecała powrócić i po tym, co zobaczyłem i usłyszałem, nie mogę doczekać się tego powrotu!