Relacja z koncertu Depeche Mode w Tauron Arenie

0
3149

Fakt niezaprzeczalny: Depeche Mode to legenda. Recenzja „Speak and Spell”, ich debiutanckiej płyty z początku lat 80. brzmi dziś co najmniej zabawnie: „ten zespół nie przetrwa nawet roku”. Alkoholizm, depresja, narkomania, śmierć kliniczna, rozwody, próba samobójcza, ani nawet nowotwór, nie były w stanie naruszyć struktury funkcjonowania tej bajecznie bogatej i uwielbianej do absurdalnych granic brytyjskiej kapeli.

Cztery dekady kultowości

Prawie czterdzieści lat na scenie muzycznej. Kilkadziesiąt milionów sprzedanych albumów, singli i kompilacji. Jedyny zespół w historii muzyki, który zrodził subkulturę nie bazującą na żadnej ideologii, a jedynie na uwielbieniu do muzyki konkretnego wykonawcy, co nie udało się nawet The Beatles. Szóste miejsce na liście najbardziej dochodowych tras koncertowych minionego roku. Siedemnaście tysięcy fanów (pojemność Tauron Areny) w kolejce do zakończonego zamieszkami podpisywania albumów w The Wherehouse w Los Angeles. Czego można spodziewać się po Depeche Mode, jednym z najlepszych koncertowych zespołów świata? Jak się okazuje, obecnie wcale nie tak wiele.

 

O fenomenie Brytyjczyków napisano już kilka pozycji książkowych i prac naukowych. Można dopatrywać się w nim pobudek politycznych czy socjoekonomicznych. Zdaje się jednak, że esencja tkwi gdzie indziej, co uświadamia mi niezbyt entuzjastyczna reakcja depeszowców na supportujący grupę Black Line. Muzyka Depeszów niezależnie od ciężaru treści (tematyka sado-maso, śmierci, samobójstwa czy nierówności ekonomicznej) i rodzaju użytych instrumentów, opakowana jest w przebojową aranżację i sprzedana na żywo w energetycznej, wywołującej euforię, formule. To z jednej strony romantyzm i nostalgia, a z drugiej drapieżność, zmysłowość i wewnętrzne napięcie. Martin Gore stwierdził kiedyś, że najlepiej pisze mu się o wierze, seksie i miłości. Z perspektywy fana mogę potwierdzić: to filary twórczości grupy z Basildonu.

Oczekiwanie fanów

Być może właśnie te uniwersalne, bliskie każdemu tematy sprawiły, że o dziesiątej rano pod krakowską Tauron Areną było już kilkadziesiąt osób, a wśród nich m.in. członkowie łódzkiego fanklubu. Jak wielka jest siła muzycznej fascynacji, która popycha ludzi do spędzenia kilku godzin na mrozie? To właśnie w takiej grupie spotkamy prawdziwie zagorzałych fanów – ludzi, którzy opowiedzą nam, jak zachłannie wsłuchiwali się w debiutancki album lub jak się czuli, gdy po odejściu Alana Wildera znajomi porzucili muzykę Depeche Mode.

Depeszowcy to z punktu widzenia organizatora trudna materia: bardzo liczna, bardzo żywa i często nieskoordynowana w działaniach. Tym większe brawa za nienaganną organizację koncertu – służby porządkowe zapewniły bezpieczeństwo i zadbały o brak chaosu.

Kiedy kilka minut po 20:00 na scenie pojawili się muzycy Black Line, nabrałam obaw: nagłośnienie odbiegało od akceptowalnego standardu. Przede wszystkim męczyły przestery i głośność. Muzyka supportu oscyluje wokół seksualnej elektroniki spod znaku IAMX, brakuje jej jednak charakterystycznego dla kapeli Chrisa Cornera intrygującego pazura. Kompozycyjnie nie ma tu wiele ciekawego do zaoferowania, melodie są proste, powtarzalne, niemal transowe. Wielbicielom klubowych klimatów mogą jednak przypaść do gustu.

Czarna celebracja z problemami

Depeche Mode wkracza na scenę punktualnie, ale „Going Backwards” nie brzmi już tak powalająco, jak na Stadionie Narodowym. Wyczekiwane przeze mnie numery z „Ultry” rozczarowują – o ile „Barrel of a Gun” nigdy nie należało do osobistych ulubieńców, o tyle zaskakuje zamordowanie pewniaka setlisty, tanecznego klasyka „It’s No Good”. Wina w tym zarówno nagłośnienia, jak i samego zespołu – trend, który utrzyma się do końca koncertu. Aranżacja rzadko granego „Useless” również nie porywa.

Wizualizacje do trasy przygotował jak zwykle holenderski fotograf i reżyser, Anton Corbijn

Poza tym na setliście trasy koncertowej promującej „Spirit” mamy stałe pozycje: remix „A Pain That I’m Used To”, „World In My Eyes”, „Cover Me”, „In Your Room”, „Stripped” oraz oczywiste klasyki pokroju „Personal Jesus”. Podobnie jak po koncercie na Stadionie Narodowym, tak i tu, zadałam sobie pytanie, dlaczego podczas promocji tak mocno politycznego, refleksyjnego i poważnego w swej wymowie albumu jak „Spirit”, na setliście nie pojawiają się utwory z przeszłości, kreujące podobną atmosferę? Do mocno bluesowego i wywołującego euforię brzmienia „Delta Machine” (krążek z 2013 roku) pasowałyby erotyczne, lżejsze kompozycje „Stripped” czy „World In My Eyes”, tymczasem pojawiają się one teraz, kiedy zespół – teoretycznie – wysuwa daleko ważniejsze i  bardziej złożone postulaty.

Oczywiście, jeden z najbogatszych zespołów świata prawiący o nierówności społecznej brzmi nieco zabawnie. Nie można jednak odmówić „Spirit” wielu świetnych muzycznie momentów. Tym bardziej dziwi ignorowanie większości utworów zeń pochodzących.

Czarę goryczy przelewa jednak nie bardzo kiepskie nagłośnienie, w którym na prowadzenie wysuwa się zbyt mocno podbity wokal Dave’a Gahana i ginące w gąszczu hałasu syntezatory, ale atmosfera samego wydarzenia. Co tu dużo mówić – krakowska publiczność jest martwa. Na sektorach ani razu nie pojawiają się zapalone światełka (a to niemal tradycja podczas utworów wykonywanych przez Martina Gore’a), brak akcji koncertowych, a większość osób zgromadzonych na płycie zdaje się uczestniczyć w wydarzeniu tylko po to, by móc opublikować pamiątkowe zdjęcia na Instagramie.

Czy to już koniec kariery?

Koncerty Depeche Mode działają jak zbiór naczyń połączonych: zespół nie daje zbyt wiele od siebie, brakuje niesprecyzowanej, ale doskonale rozumianej przez fanów, magii. Można dopatrywać się w tym winy reakcji publiczności, jednak nie da się ukryć, że współcześnie Depeche Mode funkcjonuje jak dobrze naoliwiona maszyna – sprawna, ale mimo wszystko maszyna. Brakuje nieodłącznej dla poprzedniej trasy euforii, spontanicznych i pełnych radości reakcji Gahana na coraz wymyślniejsze pomysły fanów. W tym roku wokalista skończy 56 lat i po raz pierwszy podczas koncertów widać prawdziwe zmęczenie materiału. Wypakowana po brzegi Global Spirit Tour z perspektywy czasu nie wydaje się najlepszym pomysłem, a raczej zwiastunem nieuchronnie zbliżającego się końca.

Ponieważ czterdzieści lat na scenie nie wzięło się znikąd, są też momenty wielkie. Najjaśniejszymi punktami wieczoru jest nieodmiennie wzruszające wykonanie „Precious” oraz zaskakująco entuzjastycznie przywitane „Everything Counts”, rozkręcone przez Gahana wprost z wybiegu. Do setu powraca z poprzedniej trasy „A Question of Time”, które podrywa do tańca niedowiarków. Nieobecność huku rozśpiewanych gardeł przy „Where’s the Revolution” i „Enjoy the Silence” to jednak błąd niewybaczalny. Podobnie rzecz ma się z wyłapanymi przeze mnie osobami nieuczestniczącymi w kultowym machaniu rękami przy „Never Let Me Down Again”. Ta tradycja ma już dokładnie trzydzieści lat. O oprawę graficzną tradycyjnie zadbał stały współpracownik grupy, holenderski fotograf i reżyser, Anton Corbijn. I choć wydaje się to nieprawdopodobne, przelicytował swoje możliwości z poprzedniej trasy koncertowej.

Depeche Mode zagrają w Polsce jeszcze dwa koncerty podczas trasy zimowej, by wreszcie powrócić na festiwal Open’er. Nam, fanom, wypada tylko mieć nadzieję, że występ w Tauron Arenie był chwilowym potknięciem.

fot. Anna Bartnikiewicz
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments