The Black Keys wrócili po pięciu latach z płytą “Let’s Rock!”. Nowe LP swoją energią i chwytliwymi riffami nawiązuje do niesamowitego El Camino z 2011 roku.
Amerykanie z Akron to duet niezwykły. Panowie zaczynali w Ohio jako skromna kapela blues-rockowa, której brzmienie było bardzo garażowe. Styl muzyków ewoluował do takiego stopnia, że już na płycie Brothers mamy do czynienia z wyraźnymi wpływami indie rocka. Czy The Black Keys zaskoczyli na nowym wydawnictwie?
“Let’s Rock!” | Hołd dla gitary elektrycznej
Dla Patricka Carney’a (perkusja) nowy album to przede wszystkim hołd dla elektrycznej gitary. Rzeczywiście praktycznie każdy utwór jest zdominowany przez przebojowe brzmienie gitary. Perkusista przyznał także, że wraz z Danem Auerbachem (gitara, wokal) podeszli do nagrywania w bardzo prosty sposób. Oprócz zatrudnienia dwóch wokalistów do chórków, zrezygnowano z innego personelu muzycznego. Duet sam wyprodukował cały materiał. Brzmienie jest podporządkowane pod gitarę do tego stopnia, że nie zdecydowano się na dogranie jakichkolwiek instrumentów klawiszowych.
Eklektyczne brzmienia na tym krążku odeszły na bok, by ustąpić miejsca gitarze.
Już w pierwszym utworze – Shine A Little Light dostajemy mocny riff na gitarze, lekko stonowaną partię na zwrotce czy świetny bridge. Zachwyca mocarne brzmienie basu, który komponuje się z gitarą i wokalem. Pierwsze wrażenie jest takie, jakbyśmy słuchali płyty z lat 70. po cyfrowym re-masteringu! To samo dotyczy Eagle Birds, który sprawia wrażenie, jakby Creedence Clearwater Revival powrócili po 30 latach z nowym przebojem. Perkusja wraz z riffem tworzą tutaj siłę napędową, która na koncertach będzie porywać tłumy do tańca.
Lo/Hi to kolejny kawałek, w którym od pierwszych sekund zespół “kupuje nas” niesamowitym groovem w lekko psychodelicznym stylu. Brzmienie przypomina dokonania glam rocka. Wokale Dana są uzupełniane przez gospelowe chórki. Przester na gitarze podczas solówki brzmi po prostu genialnie, a refren bardzo szybko wpada w ucho.
Charakterystycznym kawałkiem jest Tell Me Lies, którego riff nawiązuje do garażoweych czasów płytowego debiutu The Black Keys – The Big Come Up. Jednak po wejściu perkusji i basu słyszymy doskonale wyważone partie gitarowe. Słychać tutaj wpływy bluesa. Kolejny raz nie odczuwamy skromnej instrumentacji utworów. Chórki i nakładające się na siebie ścieżki gitarowe brzmią wspaniale i nie ma się wrażenia niepełnego brzmienia.
Get Yourself Together brzmi tak, jakby zespół spotkał się w środku amerykańskiej prerii z Johnnym Cashem i podłączyli gitary elektryczne do wzmacniacza. To mieszanka żywiołowości znanej z Lonely Boy i typowego country. Rock ‘n’ roll także tutaj znajdziemy – klimatu utworowi na pewno dodają dwie gitarowe solówki i w miarę upływu piosenki – żywiołowa perkusja.
Go – po jednej nutce!
Chyba najbardziej radiowym kawałkiem z całego albumu jest Go. To jeden z tych utworów, gdzie można rozpoznać wykonawcę “po jednej nutce”. Perkusja przywołuje na myśl trochę wolniejsze Howlin’ For You. Jednak tutaj mamy do czynienia z szybkim tempem, bardzo chwytliwym refrenem. Kolejny raz muszę pochwalić grę na gitarze. Dan Auerbach gra wszystko, co grać powinien. Nie ma w tym przesady czy nudy. Jest przebojowość i charakterystyczny zadziorny styl. Osobiście zachwyciło mnie to, że utwór trwa zaledwie dwie i pół minuty – krótko, zwięźle i na temat.
Breaking Down przywodzi na myśl psychodeliczne dokonania zespołu The Beatles.
Perkusja oczarowuje od pierwszych chwil groovem w umiarkowanym tempie współpracując z basem. Gitara tworzy tło, pod które ułożona została linia wokalu. Mając za sobą wszystkie poprzednie kawałki, odniosłem wrażenie, że słychać podobieństwo do początku płyty. Jasne, spójność w obrębie jednego wydawnictwa należy chronić. Tylko w tym wypadku można spokojnie wyrzucić trzy ostatnie utwory, żeby otrzymać arcydzieło.
The Black Keys wrócili i kolejny raz pokazali, że panują niepodzielnie nad mainstreamowym rockiem.
“Let’s Rock” zachwyca przebojowością, gitarowym brzmieniem i przede wszystkim powrotem do korzeni. Nie uświadczymy tutaj eklektycznych brzmień smyczków czy syntezatorów, a i tak otrzymaliśmy taneczny rock ‘n’ roll – na wskroś amerykański.
8,5/10