Zapraszam do rozmowy z Krvavym – poetą XXI wieku. O zmianach na zewnątrz, jak i o tym, co wewnątrz. A także o nowej płycie majaczącej już na horyzoncie i powrotach na scenę po dłuższej rozłące.
Po kilku latach przerwy powróciłeś do występów na żywo, grając dwa koncerty – w Krakowie i Elblągu. Co przyczyniło się do powstałej przerwy od koncertowania? Brak czasu? Co najważniejsze – jak to jest, powrócić do rytuałów w wersji live?
Nie przepadam za występami na żywo. Głównie dlatego, że słowa w utworach są bardzo osobiste i emocjonalne, a koncert uważam za formę rozrywki. Szczególnie jeśli jest to forma festiwalowa, jak miało to miejsce w Elblągu. Ludzie przychodzą się pobawić, odprężyć, napić, pogadać.
Mieszanie w to trudnych doświadczeń życiowych wymagało ode mnie nabrania dystansu do tekstów, co znów możliwe było tylko dzięki upływowi czasu i poukładaniu samego siebie. Tam wewnątrz. Dopiero teraz, gdy jest lepiej, jestem w stanie podjąć się takiego wyzwania, bo wiem, że to o czym pisałem, to przeszłość, a mnie zajmuje obecnie głównie teraźniejszość. Pomimo tego dystansu uważam, że rytuałom nie brakowało autentyczności i wczucia, a brak umiejętności i obycia scenicznego, nadrabiałem właśnie emocjami.
Z racji, że powstający właśnie Tragikosmos jest mniej emocjonalny, osobisty, nie dotyka tak mocnych doświadczeń i refleksji, łatwiej będzie mi z nim wyjść do ludzi.
Zatrzymując się jeszcze w kwestiach około-występowych – jak oceniasz wsparcie dla twórców niezależnych w Polsce? Masz pod górkę, czy czasem z górki?
Szczerze mówiąc to nie mam pojęcia. Projekt jest bardzo osobisty, więc wszystkim zajmuję się sam, począwszy od ogólnej wizji, idei, poprzez słowa, na wizualizacjach graficznych kończąc. Dostawałem wiele propozycji kooperacji dotyczącej warstwy wizualnej, jednak wolę tworzyć spójne dzieło we wszystkich aspektach. Wyjątkiem są ruchome obrazy, których ja nie rozumiem, gdy chodzi o ich tworzenie (bo odbiorcą oczywiście bywam).
Tutaj z pomocą przyszli Panowie z Altercoregoroth, którym powierzyłem misję zobrazowania niektórych tworów.
Wracając jednak do tematu- z racji, iż zajmuję się tym samemu, bo taka jest idea tego projektu, ciężko mi stwierdzić jak wygląda to wsparcie, gdyż jestem prawdopodobnie na nie zamknięty. Nie przepadam za podciąganiem się pod mniej lub bardziej niezależne labele, nie chcę bawić się w patronaty i inne sponsoringi. Wiem na pewno, że nadal jest kiepsko jak chodzi o przestrzeń twórczą w kategorii live, bo na ten przykład- z dziesięciu propozycji koncertów w tym roku udało się zagrać tylko dwa wcześniej wspomniane.
Jeśli chodzi o wsparcie słuchaczy- to jest całkiem dobrze, ludzie nadal chcą kupować fizyczne wersje płyt, choćby po to, aby postawić je sobie na półce. Szczególnie, że mało jest tu osób przypadkowych, mam raczej zaangażowaną publikę.
Czy szykują się już jakieś potwierdzone występy w nadchodzących miesiącach?
O kolejnych występach będę myślał, gdy ludzie osłuchają się z Tragikosmosem, a ja zdążę go ograć na próbach. Nie jestem zwolennikiem grania czegoś, czego ludzie jeszcze nie znają. Wolę, gdy słuchacz osłucha się z utworem.
Właśnie – tuż za rogiem Tragikosmos. Każdy stworzony przez Ciebie album odzwierciedla, zdawać by się mogło, trochę inną stronę Twojej osobowości. Jak zdefiniowałbyś formułę nadchodzącego wydawnictwa? A przy okazji; co symbolizuje okładka?
Albumy odzwierciedlają po prostu stan w jakim się obecnie znajduję. W człowieku zachodzą pod wpływem nowych doświadczeń przemiany, więc zmienia się także wydźwięk utworów.
Wszystko płynie, panta rhei. Jeśli grałbym cały czas na podobieństwo Trzynastego Apostoła czy Fantazygoty, to znaczyłoby, że urządziłem sobie niezły piknik na życiowym i muzycznym szlaku. A uważam, że warto jednak gdzieś iść, niekoniecznie musi to być przód, czy góra, można iść w bok, można zajrzeć w ślepą uliczkę, wychylić nos za winkiel, żeby coś podpatrzeć.
Tak więc Tragikosmos nie jest niczym innym jak odzwierciedleniem obecnego stanu, tak jak na każdej poprzedniej płycie.
Na okładce widzimy Grawitę, która podtrzymuje Tragikosmos, dzięki prawu powszechnego ciążenia.
Okładki okładkami – sam sobie jesteś sterem i żaglem – tworząc zarówno teksty, podkłady, jak i oprawę wizualną swoich dzieł. Nie idziesz na łatwiznę. Trudno jest skorelować te wszystkie aspekty jednocześnie, szczególnie, gdy trzeba znaleźć też czas na wszystko inne?
Dlatego też tym razem postawiłem na oprawę muzyczną znajomych producentów. Widzę, że sam się w tym nie rozwijam, tak jak sobie bym tego życzył. Postawiłem na osoby, które poruszają się w podobnej konwencji muzycznej i podobnej świadomości twórczej. Blisko połowę albumu wyprodukował Tinez Es, co było strzałem w dziesiątkę.
Tinez jest muzykiem i to po prostu słychać, on rozumie dźwięk, ja rozumiem słowo, dzięki czemu się dopełniamy. Poza tym kawał dobrej roboty zrobił też Bucio oraz 303 z projektu A.J.K.S. Trafiło się też kilka nowych osób, z którymi być może współpracę będę kontynuował w przyszłości.
Z perspektywy czasu, jak sam postrzegasz progresję swojej muzyki (i grafiki)? Zmienia się w nich bowiem wszystko – atmosfera, temperatura, tembr, wydźwięk.
Jako perfekcjonista wiecznie coś bym poprawił lub zmienił. Ale wiem, że w ten sposób niczego nie ukończę, więc, czasem z bólem, zamykam projekt czy sesję i idę dalej.
Podczas nagrań Alpinihilizmu z projektu Vyrh nauczyłem się więcej w kwestii produkcji dźwięku i muzyki, niż przez kilka lat tworzenia pod pseudonimem Krvavy, co starałem przełożyć się na brzmienie Tragikosmosu. Staram się dziś podchodzić do muzyki jako do dźwięku samego w sobie, niż wikłać go od razu w szuflady i więzy gatunkowości.
Jest nieźle, ale jak wspomniałem, może być lepiej. Po premierze płyty zamierzam zrobić sobie odpoczynek od słów i dźwięku, a ponownie zająć się obrazem.
Trochę mi tego ostatnio brakowało, całe szczęście dobrą motywacją do działania okazało się tworzenie ilustracji fizycznej wersji Tragikosmosu. Chciałbym jednak odejść od cyfry, a skupić się na klasycznych technikach.
Byli i tacy, co Ci błędnie przypisywali łatkę horrorcore’ową w ubiegłych latach. Czy teraz trafia się mniej takich delikwentów? Odnoszę wrażenie, iż eskalacja ich istnienia towarzyszyła albumom starszym – Trzynastemu, chociażby, kiedy to, jak sam powiedziałeś, “wyrzygiwałeś swoje wnętrze”. Od czasu Czerńotchłani i Przeczywistości Twoja formuła uległa zmianie, więcej w tym refleksji i melancholii, niż czystego bólu. Czy przyczyniło się to także do powstania ‘trafniejszego’ fanbase’u?
Ja się nie dziwię tym porównaniom, bo na pierwszych płytach było nieco storytellingów, czy temu podobnych. Jednak miały one nieco inne podłoże niż te, które jest fundamentem dla horrorcoru- nawet taki utwór jak “Ani Żadnej Rzeczy, Która Jego jest”. Tak więc łatka ta należała się zapewne formie, choć niekoniecznie treściom utworów.
Od czasu WCO zmienił się sposób pisania, tworzenia. To już nie były przypadkowe zlepki słów, które rodziły się w przypływie takich, a nie innych uczuć, tylko raczej przemyślane w formie i treści liryki. Dla przykładu- teksty do pierwszej i drugiej części “Co Czułaś Kochana” powstały w zaledwie kilkadziesiąt minut pod wpływem impulsu.
Dziś piszę zupełnie inaczej, zbieram myśli, słowa, skojarzenia w jednym miejscu. Staram się już na początku określić, do czego utwór ma zmierzać, co dokładnie przekazać, planuję jego kształt, który potem formuję z dobranych wcześniej elementów. Zajmuje to czasem kilka, kilkanaście dni.
Co do słuchaczy to nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, gdyż nie wiem jaki miałby być ‘właściwy’ fanbase. Znajdując się na pograniczu konwencji, gatunków, ciężko to określić. A w sumie nie ma to nawet sensu. Słuchacz jest taki jaki jest. Ot po prostu. Nie wybiera się go, to efekt uboczny twórczości.
Z ciekawości – jaki pomysł przyświecał wieloczęściowemu CCK? Próbowałem już wielokrotnie powiązać te utwory ze sobą, ale nadal czuję, że umyka mi jakiś istotny element.
Apostrofa.
Rozbity między brudem Śląska a monumentalnością gór – dążysz do kompromisu tych dwóch inspiracji?
Śląsk i góry zmieniają się wraz ze mną. Samoistnie jak i poprzez zmiany w sposobie mojego postrzegania świata. Etap stricte romantyczny i podniosły mam już chyba za sobą, ale do “Doliny Białej Wody” wiele mi brakuje, gdy chodzi o jego przełamanie. Już nie jestem takim pięknoduchem jak kiedyś.
W kwestiach twórczych jesteś samoukiem? W jakim momencie życia poczułeś potrzebę tworzenia? Kiedy ta wyewoluowała w projekt, jaki jest nam znany?
Samouk – «osoba kształcąca się samodzielnie, bez pomocy nauczyciela»
Przyglądając się tej definicji nie jestem pewien, czy można mnie nazwać samoukiem. Gdy chodzi o warstwę liryczną mam niezłe podłoże teoretyczne, które zdobyłem na studiach. Znów muzycznie – podpatrywałem 303 z A.J.K.S. podczas pracy, dostawałem od niego wskazówki. W warstwie graficznej jestem już typowym ‘akademikiem’.
Świadomie tworzenie było dla mnie formą autoterapii, a także czymś, co kumulowało atencję innych osób. Uwaga nie jest skierowana na mnie jednak bezpośrednio – tylko pośrednio, poprzez projekt, co jest dla mnie zupełnie wystarczające.
Projekt Krvavy istnieje pod tą nazwą właściwie już od 2007 roku, ale obecny kształt nadał mu Trzynasty Apostoł, o którym lubię myśleć jako o pierwszej “prawdziwej” płycie. To, co powstało przed nim, było dla mnie formą muzycznych poszukiwań.
Dzięki za wywiad.
Rozmawiali: Piotr Kozioł i Krvavy