W miniony czwartek w gliwickiej PreZero Arenie odbył się koncert, który mógłby się dla mnie nie kończyć. I pewnie dla ludzi dorastających na przełomie lat 90. i 00. również, zwłaszcza w Polsce było to muzyczne spełnienie marzeń. Był jednak pewien niedosyt – ale o tym później. Otóż na jednej scenie w kraju nad Wisłą zagrały takie legendy, jak Godsmack, P.O.D. i Drowning Pool. Kilka lat temu Godsmack grał w krakowskim Klubie Studio i warszawskiej Stodole, a dzisiaj zapełnił dużo większą arenę. Czy mamy szansę na kolejne, większe koncerty?
Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że koncert z tym lineup-em był przeze wymarzony. Oto w końcu trzy fantastyczne zespoły, których słucham od dzieciaka, zagrały w Polsce i to podczas jednego wieczoru! Zdaję sobie sprawę z tego, jak wygląda układanie czasówek i wiem, że zawsze ktoś będzie poszkodowany. I to właśnie ona pozostawiła we mnie pewien niedosyt. Niestety Drowning Pool mieli przydzielone tylko 30 minut na swój set, a P.O.D grało tylko 15 minut dłużej. Nie zmienia to jednak faktu, że koncert był świetny, a supporty idealnie wykorzystały swój czas.

Drowning Pool zameldowali się na scenie jako pierwsi i mimo 30 minut zagrali zgodnie z oczekiwaniami, mocno i bezkompromisowo. Set rozpoczęli kawałkiem Sinner z ich debiutanckiego krążka z 2001 roku, a na koniec zagrali kolejne dwa utwory z tej płyty: Tear away i Boodies – których i brzmienie i ciężar były zagrane w punkt. W środku seta panowie zaprezentowali również świetny cover Billiego Idola Rebel Yell.

Kolejni na scenie pojawili panowie z P.O.D., którzy od razu rozpoczęli od mocnego uderzenia utworem Boom, z ich czwartego studyjnego albumu Satellite. Oczywiście nie mogło zabraknąć też piosenek Satellite, Youth of the Nation i Alive. Ekipa z San Diego zaprezentowała również nowsze dokonania, w pełni wykorzystując swój czas na scenie, pokazując, że podczas nadchodzącego w kwietniu koncertu w Warszawie, można oczekiwać jeszcze większej doskonałej energii.

Ostatni na scenie pojawił się Godsmack i tak jak ich uwielbiam, to miałem wrażenie, że ostatnie zawirowania w zespole nieco odcisnęły piętno na jakości gry, przynajmniej na początku. Kiedy usłyszałem kilka dni temu, że gitarzysta Tony Rombola oraz perkusista Shannon Larkin wracają do Stanów i nie zagrają podczas europejskiej trasy grupy, to zacząłem mieć obawy, czy Godsmack zabrzmi tak samo dobrze. W miejsce nieobecnych weszli gitarzysta Faster Pussycat, Sam Koltun oraz perkusista Evanescence, Will Hunt. Warto zaznaczyć, że tą trasą muzycy mieli świętować wspólne 30 lat pracy, dlatego tym bardziej brak Robmoli i Larkina zaskakuje.
I niestety początek koncertu, mimo ogólnie dobrych nastrojów na scenie, był jakiś nierówny. Pierwsze Surrender brzmiało dobrze ale brakowało mu pazura. When Legends Rise również brzmiało poprawnie, ale przyznam, że brakowało mi tutaj Larkina i Romboli, tym bardziej, że oryginalna czwórka z Godsmacka roznosi scenę w pył. Później przyszedł czas na kolejny lubiany przeze mnie kawałek Cryin’ Like a Bitch, i tutaj już było znacznie lepiej, choć troszeczkę brakowało energii. Zabrzmi to dziwnie, ale moim zdaniem dopiero grając Straight Out of Line, panowie złapali wiatr w żagle i dołożyli do pieca. Do końca było już tylko dobrze, a Keep Away, czy Whatever brzmiały odpowiednio mocno. Na bis nie mogło zabraknąć Under Your Scars, piosenki dedykowanej wszystkim muzykom, która jest hymnem fundacji założonej przez zespół, Scars Foundation – jej celem jest walka z depresją. Na koniec ze sceny popłynęły dźwięki Bulletproof oraz I Stand Alone.
Na koniec przyznam, że wizualizacje, które pojawiały się za muzykami, odpowiednio uzupełniały odbiór występu. Natomiast nie ukrywam, że liczyłem na to, iż w końcu zobaczę Godsmacka z pirotechniką. Wygląda na to, że muszę pojechać do kraju za wielką wodą, by tego doświadczyć. Mimo wszystko wieczór był genialny, choć szkoda, że taki krótki. Pełna fotorelacja dostępna jest TUTAJ.