Red Smoke Festival 2018 [relacja]

0
721
Red Smoke Festival 2018 [relacja]
fot: oficjalny FB Elephant Tree

Środek lipca to czas, który na stałe wpisał się w kalendarz stonerowych freaków. Jak co roku, w Pleszewie odbyło się święto zadymionej, psychodelicznej muzyki. Fuzz, gruzz i oklaski! Ja również wybrałem się na Red Smoke Festival, już trzeci raz. Jak zwykle zabawa była przednia. Zapraszam na krótkie, subiektywne sprawozdanie czynnego uczestnika imprezy.

Red Smoke Festival 2018 [relacja]
fot: oficjalny FB festiwalu

Edycja 2016, czyli pierwsza w której uczestniczyłem, była wydarzeniem niesamowitym. Zeszły rok pokazał, że organizatorzy podnoszą sobie poprzeczkę coraz wyżej. W tym roku tylko potwierdzili, że Red Smoke Festival to doskonałe miejsce na spędzenie gorącego weekendu w świetnej atmosferze. Potwierdzili to również sami słuchacze, którzy jak co roku tłumnie zjechali do Pleszewa. Na trzy dni małe miasteczko w Wielkopolsce zmieniło się w bastion kolorowych osobników szukających mocnych, muzycznych wrażeń.

Oczywiście zabawa zaczęła się już w drodze do Pleszewa. Kilkaset kilometrów przejechanych z dobrym riffem w głośnikach zawsze jest fajne. A gdy pasażerowie czują klimat, jest tylko lepiej. Naładowany pozytywną energią zameldowałem się w hostelu i błyskawicznie pobiegłem do amfiteatru, gdzie za kilka minut popłynąć miały pierwsze dźwięki. Odbiór opaski, przybicie pierwszych piątek, zakup napojów chłodzących złotego koloru i można montować się pod sceną.

Piątkowy gruzz

Festiwal rozpoczął się tradycyjnie. Na głównej scenie zameldował się Red Scalp, i swoim indiańskim stoner/doomem powitał zgromadzonych. Standardowo dla chłopaków, koncert był wyśmienity i idealnie rozgrzał publiczność do dalszej zabawy. Popołudniowe promienie słońca powitały The Black Wizards. Burza, która przeszła kilka chwil wcześniej, prawdopodobnie się skończyła. Jednak ołowiane chmury w oddali zwiastowały drugą falę. Na szczęście nikt nie przejął się pogodą i na koncercie portugalskiego kwartetu, pod sceną zrobiło się gęsto. Wcale się nie dziwię, ich muzyka wpasowała się świetnie w klimat zbliżającego się wieczoru. Retro stoner z rewelacyjną wokalistką wypadł bardzo dobrze. Szkoda tylko, że tak krótko.

W czasie krótkiej przerwy na przepinkę zespołów zaczął kropić deszcz. Jednak czym jest kilka kropel na koszulce, gdy występuje Sons Of Otis. Patrząc na to, że Kanadyjczycy grają swój sfuzzowany doom niemal od początku lat dziewięćdziesiątych, trzeba przyznać, że trzymają się nieźle. Co prawda nie uniknęli kilku potknięć, ale całość wypadła raczej nieźle. Niestety, podczas ich występu delikatny, lipcowy deszcz zamienił się w pokaźną ulewę. Między kroplami, a uciekającymi w popłochu ludźmi zauważyłem na scenie technicznych, którzy zdecydowali się zakończyć set Sons Of Otis troszkę wcześniej.

Przemoczeni i uśmiechnięci

Gdy zrobiło się już zupełnie ciemno, a deszcz zaczął ustępować, na scenie amfiteatru pojawiła się kolejna, kanadyjska formacja. Dopethrone to grupa z nieco mniejszym stażem, ale zdecydowanie większą grupą fanów. Od tego momentu było już tylko coraz ciężej. Po pierwsze dlatego, że muzyka, którą prezentował zespół to naprawdę grube, doomowe granie podsycane sludge’ową agresja, po drugie, zmęczenie po podróży i mokre ciuchy dawały się we znaki. Po rewelacyjnym gigu Dopethrone przyszedł czas na szybką regenerację, by móc dać się porwać najbardziej zielonemu zespołowi całego festiwalu.

Amerykańska Bongzilla to właściwie legenda upalonego stonera w amerykańskim, dość agresywnym wydaniu. No i porwali mnie swoimi przesterowanymi gitarami do krainy, gdzie jointy nie gasną a krany z piwem są odkręcone bez przerwy. Headlinerem pierwszego dnia był zespół Sunnata. I niby się trochę skrzywiłem, widząc festiwalowy rozkład jazdy, ale pomysł organizatorów był dobry. Warszawska grupa dała jeden z najlepszych koncertów tego weekendu. Outlands na żywo wchodzi niesamowicie. Oczywiście nie zabrakło starszego materiału. I tu zdziwienie, ostatni album brzmi zupełnie inaczej niż wcześniejsze dokonania, mimo to wszystko do siebie pasuje idealnie. Po doskonałym piątkowym finale, szczęśliwy udałem się w objęcia Morfeusza. To był dobry dzień.

Sobotni fuzz

Sobota rano, szybkie śniadanie, krótki spacer do parku i na Małą Scenę. Deszczu brak, przez rzadkie chmury nieśmiało przebijają się promienie słońca. Setki uśmiechów, setki podkrążonych oczu. Wczorajszy dzień nie tylko mnie zmęczył. Przyjemny wiatr odświeża duszne powietrze, pierwszy zespół opina się na scenie. Zaczął krakowski Taraban. Psychodeliczne brzmienia wymieszane z hard rockowym kopniakiem obudziły tych, którzy byli jeszcze mocno wczorajsi. Gdy przyszedł czas na The Heavy Clouds, wszyscy odzyskali siły witalne i energicznie bujali głowami w rytm prostej, acz bardzo ciekawej muzyki. Dwie godziny minęły błyskawicznie, po czym przyszedł czas na dłuższą przerwę przed występami na scenie głównej.

Jak przerwa, to wiadomo, integracja. Śmigając po festiwalowym terenie miałem chwilkę żeby pogadać z ludźmi, zjeść dobre gastro, które nie brakowało oraz spróbować fajnych, kraftowych piw. W końcu na scenie pojawił się pierwszy, włoski skład tego dnia. No tak, w sobotę na scenie RSF zagrały aż 3 zespoły z Włoch. Zaczął kwartet My Home On Trees. O ile ich muzyka na płytach broni się nieźle, o tyle na żywo sprawiali wrażenie nieco zmęczonych. Trudno, każdemu może zdarzyć się gorszy dzień. Dobrze, że nagłośnienie na tej imprezie jest świetne, przynajmniej to spowodowało, że jednak wytrzymałem do końca.

Czarne chmury, uciekajcie!

Kolejnym składem w rozpisce był The Presolar Sands. Jedno z większych dla mnie zaskoczeń. Szwedzkie czarownice skradły serca publiczności swoim psychodelicznym stylem zahaczającym o okultystyczne klimaty. Do tego był to jeden z najładniejszych zespołów w Pleszewie, a basistka, nie tylko moim zdaniem, dostała tytuł najlepszych nóg festiwalu. Pogoda zaczęła robić się całkiem przyjemna, gdy scena została przejęta przez Seedy Jeezus. W końcu chłopaki przywieźli do Europy australijską pogodę. I australijskiego rock’n’rolla. I amerykańskiego gościa. I była prawdziwa petarda. Gościem Seedy Jeezus był Tony Reed z Mos Generator. Energiczna muzyka, czysty heavy/stoner/rock’n’roll porwał tłum do szalonej zabawy. Obserwowałem to sącząc złoty trunek i widziałem, że zespół był w dużym szoku. Chyba nikt nie spodziewał się aż tak gorącego przyjęcia.

Gdy zapadał zmrok, nadeszła pora na szwedzką kapelę, która w 2016 roku prawie odwołała koncert. JIRM, czyli Jeremy Irons And The Ratgang Malibus. Oficjalnie posługują się skrótem więc niech tak zostanie. Podnieśli się z trudnej sytuacji i zagrali koncert, który śmiało wrzucam do pierwszej piątki. Nowe siły, nowy album, nowa energia. Magiczny set. Po skończonym występie Szwedów, nadszedł czas na sąsiadów zza zachodniej granicy. Przyznaję, to jeden z tych zespołów, na które czekałem najbardziej. Big Band pod nazwą Coogans Bluff zabrzmiał potężnie nie tylko za sprawą repertuaru, który nie był zbyt ciężki. Jednak sekcja dęta zawsze sprawia, że mam ciarki na plecach. Czy mieszanka psychodelii, stonera, kraut rocka i jazzu pasuje do całej reszty zespołów? Jak najbardziej, grupa udowodniła, że potrafi zacnie pierdolnąć, a publiczność, że ma otwarte głowy.

Włoskie natarcie

Ale jeśli chodzi o konkretne pie*dolnięcie, to miało ono nadejść dopiero za sprawą kolejnych, włoskich składów. Późna pora, środek nocy, a koncerty jeszcze się nie skończyły. Przede mną dwie, sobotnie perełki. Zaczynają Ufomammut, jeden z najbardziej oczekiwanych zespołów RSF. Włoskie trio jest w trasie promującej album 8, czyli swoje najnowsze wydawnictwo. Materiał został zaprezentowany w całości i muszę powiedzieć, że zabrzmiał doskonale. Psychodeliczny, ponury doom gruchotał kości i rozrywał wnętrzności.

Ostatnia grupa zmiażdżyła mnie totalnie. Nie, nie byłem zmęczony, pijany ani naćpany (za bardzo). Ale tego, co się stanie, nie przewidziałem. Messa porwała mnie w mroczną i nieprzewidywalną krainę niesamowitości. Około godziny genialnego tripowania w zwariowanych dźwiękach, zjeżone włosy (których nie mam zbyt wiele) i gęsia skórka. Szok i niedowierzanie. Messa potrafiła chwilowo uśpić czujność pięknym, delikatnym pianinkiem i cudownym głosem, pięknej Włoszki, by w momencie przyłożyć riff, który zwala z nóg mocą. A najlepsze miało nadejść dopiero w niedzielę.

Wigwam

Messa nie była ostatnią grupą występującą tego dnia. Gdy na głównej scenie zrobiło się spokojnie, gdy zgasły wszystkie światła, kroki festiwalowiczów skierowały się na pole namiotowe. I ja udałem się w tamtym kierunku. Zapytacie – po co? Przecież kimam w hostelu. Otóż w wigwamie miał odbyć się Secret Gig. To kolejna, piękna tradycja Red Smoke Festival. Gdy wszystko wokół cichnie, hałas zaczyna się właśnie tam. Tajemnicze koncerty zawsze wywołują spore emocje, wiadomo, nikt nie wie kto zagra. Zespołem, który zamknął dla mnie dzień drugi był ARRM. Członkowie tej kapeli wchodzą w skład metalowych grup, na przykład Thaw czy Furia. Jednak muzyka ARRM to zupełnie inna bajka. Tajemnicza, hipnotyzująca mieszanina ambientowych pejzaży, jazzowych improwizacji i post rockowych klimatów zabrała wszystkich (którym udało się wejść do ciasnej chatki) w medytacyjną podróż w głąb siebie. I w tym wspaniałym stanie udałem się na spoczynek.

Niedzielne oklaski

Ostatni dzień Red Smoke Festival przywitał wszystkich upałem. Nareszcie. Niestety, gdzieś z tyłu głowy siedziało to, że to już końcówka. Trudno, nie ma co narzekać, trzeba cieszyć się chwilą i z tą myślą wyruszyłem przed siebie, wprost na Małą Scenę. Zaczynanie dnia od porcji świetnej muzyki każdego nastroi pozytywnie na kolejne godziny w terenie. Słońce przekroczyło zenit, żar lał się z nieba, a w głośnikach pojawił się Clockmaid. Muzyka warszawskiego tria dała czadu. Vintage pełną gębą. Po nich wystąpił zespół, który powiedział to, o czym wszyscy wiedzieli. Mała Scena to banda porobionych typów, którzy grają i którzy słuchają, a hasło Grajmy szybciej, bo zaraz kwas wejdzie było najlepszą puentą festiwalu. Strange Clouds, bo o nich mowa są po prostu świetni i w sumie to mogliby wystąpić na Głównej Scenie.

Przerwa między koncertami wyglądała podobnie, jak w sobotę, więc nie ma sensu się powtarzać. Ruszamy z Dead Man’s Eyes. Tym razem zaczęło się od niemieckiego retro rocka, który brzmiał, jak żywcem wyciągnięty z przeszłości. Fajne granie na rozgrzewkę. Ich występ spodobał się publice, a publika spodobała się zespołowi, który nieco przeciągnął swój set i z uśmiechem na ustach zakończył swój set. Niespodziewane problemy techniczne spowodowały krótką obsuwę. Na szczęście ludzie bywający na tym festiwalu nie przejmują się szczegółami. Octopussy zaczęli trochę później niż powinni, ale ich koncert był naprawdę zawodowy. I był to ostatni, w miarę piosenkowy występ. Później posypał się gruz, psychodela i ciężar. A kanonadę walcowania zaczął lubelski Major Kong. Instrumentalne stoner/doomy zawsze wchodzą elegancko.

Co dobre, szybko się kończy

Niestety, przez mój optymizm spóźniłem się kilka minut na koncert Moon Coven. I strasznie tego żałuję. Szwedzi dołożyli do pieca. Słuchając ich z płyt nie odnosiłem wrażenia zbytniego ciężaru. Jednak to, co pokazali na scenie, wprawiło mnie w osłupienie. Pokłady mocy, tony psychodelii, kosmiczne tripy i genialny feeling. Pierwsza piątka! Przez obsuwę zmieniła się kolejność dwóch ostatnich zespołów. Miejscami zamieniły się zespoły Elephant Tree oraz The Devil And The Almighty Blues. I był to strzał w dziesiątkę! Zaczął TDATAM. Zespół, wobec którego oczekiwania były ogromne. I z tego, co zauważyłem, w większości zostały spełnione. Nie chcę wyjść na malkontenta, ale w moich uszach nie wszystko wyszło tak, jak powinno. Energia była ogromna. Szybszy materiał został zagrany z odpowiednim animuszem i petardą. Jednak rzeczy, które dawały nieco wytchnienia, które były rozjammowane i miały duży potencjał zostały pogrzebane przeraźliwym zgrzytem między gitarami. No trudno, nawet najlepszym się zdarza. Dotrwałem do finału.

Grubo po północy przed widownią pojawili się Brytyjczycy z Elephant Tree. I nie boję się tego powiedzieć, to był najlepszy koncert. Najlepszy na Red Smoke Festival 2018 i jeden z najlepszych w jakich brałem udział. Sfuzzowane brzmienie, posępny klimat, psychodeliczne elementy, rewelacyjny wokal. No, nie było elementu, do którego mógłbym się przyczepić. Co ciekawe, ludzi było już zdecydowanie mniej niż na poprzednim zespole. Zasnęli? A może to ja jestem dziwny? Nieważne, grunt, że Elephant Tree zagnieździło się w mojej głowie i przez dłuższy czas nie mogłem wyjść z podziwu, że trio może powalić brzmieniem w tak zajebisty sposób. Miło jest poczuć muzykę graną na tak niskich strojach, że właściwie niżej się nie da. Genialnie zobaczyć jak można połączyć to z klimatyczną psychodelią i spejsami. Powtórzę się, Elephant Tree byli najlepsi!

Podsumowań chwila

Ale Red Smoke Festival to nie tylko muzyka i zespoły występujące w pleszewskim Amfiteatrze. To również, a może przede wszystkim, ludzie tworzący niezwykły klimat tego miejsca. Zarówno organizatorzy, technicy, realizatorzy, sprzedawcy i festiwalowicze, to jedna, wielka, stonerowa rodzina. To grono dobrych znajomych, z którymi spędza się czas. To miejsce, do którego chce się wracać co roku. To impreza, która mogłaby trwać zdecydowanie dłużej.

Czerwony dymie otoczony zielonymi chmurami i fuzzem, PRZYBYWAJ!

Maciej Juraszek

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments