So Much Love to poznański duet muzyczny, który skrywa wiele tajemnic. Artyści, wyjątkowo, zdradzili dużo swoich sekretów w naszej rozmowie.
So Much Love to wasz pierwszy projekt, w którym tworzycie wyłącznie we dwoje. Z jakich powodów zdecydowaliście się na założenie zespołu?
Jaga: Ciężko mówić o jakiejkolwiek decyzji, gdy jest się w związku, a muzyka jest częścią naszej codzienności jak mycie zębów, czy wyprowadzanie psa na spacer. Poznaliśmy się na warsztatach muzycznych i od tamtych dziesięciu wakacyjnych dni wypełnionych muzyką niewiele się zmieniło. Nie pamiętam innego sposobu spędzania czasu z Markiem. Nawet mieszkając z nim, w maleńkim pokoju studenckim, na tych 12m2 – mieliśmy pianino, gitary, wzmacniacze, mnożące się kable, mikrofony. Cały czas coś graliśmy, cały czas mieliśmy jakiś zespół, albo dwa i cały czas jeździliśmy na jakieś próby. Właściwie założyliśmy zespół, gdy zaczęliśmy być ze sobą. To zabawne, ale musiało minąć trochę czasu, zanim uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy duetem nie tylko życiowo, ale i muzycznie – i tak naprawdę praca w duecie jest dla nas najbardziej naturalna. Ostatecznie, w tej decyzji pomogła nam pandemia, a zwrot: „projekt, który tworzymy wyłącznie we dwoje”, którego używamy w notce prasowej, stał się jakimś rodzajem naszej osobistej deklaracji artystycznej, której w tym momencie potrzebowaliśmy, żeby ruszyć do przodu. To ważne – rozejrzeć się, zobaczyć rzeczywistość taką, jaka ona jest, uświadomić sobie zasoby i dopiero wtedy ruszyć dalej.
Poruszacie się w stylistykach dreamy, hazy, airy pop. Co was intryguje w tych gatunkach muzycznych?
Marek: Spokój i przestrzeń. Chcemy, żeby nasza muzyka pozwoliła zwolnić, zatrzymać się, wsłuchać, odetchnąć, skupić na szczegółach. Cała konstrukcja piosenek jest zbudowana tak, żeby czuć było oddech. Począwszy od tekstu, melodii, harmonii – a skończywszy na produkcji i miksie. Celowo odchodzimy od zabijającej dynamikę „wojny głośności”. Nasze utwory zaczynają się cicho, budują nastrój, pojawiają się w nich kolejne plany, narastają. Skompresowanie wszystkiego „na równo” zabiłoby tę opowieść. Wymienione gatunki dają możliwość powrotu do siebie i w słuchania się w to, co się dzieje w środku.
Jaga: Poza tym, nigdy nie mieliśmy ambicji, żeby uprawiać jakiś konkretny gatunek muzyczny. Tak naprawdę w tworzeniu muzyki najbardziej cieszy nas poszukiwanie. Chcemy dać słuchaczom muzykę złożoną z kilkuminutowych chwil umożliwiających zatrzymanie się, wprowadzić ich w stan podobny do medytacji. Żywioły powietrza i eteru rządzą tym, co tworzymy, a strój 432 Hz, którego używamy, pomaga nam uzyskać efekt spokoju i przestrzeni.
Jak wygląda proces tworzenia nowych kompozycji w So Much Love?
Jaga: Po pierwsze, w domu wszędzie stoją instrumenty, po które zawsze jest łatwo sięgnąć
Marek: …pianino, gitara, ukulele… Często wieczorem biorę jakiś instrument i gram. Jaga dołącza albo po prostu mówi: „o! to jest fajne”. Zapisuję pomysł. Za jakiś czas do niego wracamy i wtedy pojawia się kolejna fraza tekstu, melodia, groove lub harmonia. Tak pracujemy równolegle nad kilkoma pomysłami. Potem to nagrywamy. Bardzo nam zależało, żeby mieć małe studio w domu. Nie jesteśmy wtedy uzależnieni od godzin pracy w wynajętym studio, nie goni nas czas, możemy pracować, kiedy jest flow i możemy odłożyć nagrania, kiedy go nie ma. Wtedy pracujemy na przykład nad miksem. Kiedy na tym etapie pracy wychodzi, że po nagraniu chociażby syntezatorów pojawia się nowa wartość, to wracamy do etapu kompozycji. Zmieniamy, nagrywamy ponownie – tak, żeby tą nową wartość wyeksponować. Dla przykładu, Vulpes Vulpes miało nagrane dwie pełnoprawne wersje, w tym jedną stricte elektroniczną z mocnym bitem, mnóstwem warstw syntezatorów. Jednak nas to nie przekonywało. Dopiero trzecia wersja jest tą, która została. W porównaniu z poprzednimi ta jest bardzo oszczędna i ma zmienioną tonację, ale właśnie przez to udało się wyeksponować test. Bardzo skupiamy się na tym, żeby podczas pracy nad utworem mieć wewnętrzną pełną zgodę na to, co dzieje się w nagraniu. Musi nas poruszać. Jeżeli jakaś nagrana partia jest tylko poprawnym odtworzeniem, to jest odrzucana. To za mało. Musi nas poruszać. Każdy utwór to osobny proces. Niektóre idą bardzo sprawnie, inne potrzebują dużo więcej czasu, kolejne są w ogóle odłożone – do czasu, aż coś się wokół nich zadzieje.
Jaga: Nasz proces tworzenia i to wszystko, co wydarzyło się – zanim udało się nam go wypracować – to jest temat na książkę. Mogłaby nosić tytuł… „jak nie rozstać się podczas tworzenia piosenki”. (śmiech)
Genialne! (śmiech)
Jaga: My jesteśmy tak różni… każde z nas ma silną osobowość i ma tyle muzycznie do powiedzenia, że jest to po prostu wyzwanie. Stworzyć coś wspólnie nie idąc na kompromisy. Próbując, dopóki spodoba się nam obojgu – dając sobie przestrzeń, rozumieć swoją rolę i mieć w sobie na nią zgodę. Na pewno łatwiej nam, gdy podczas tworzenia skupiamy się na tym, czego potrzebuje dana piosenka. A nie na sobie. Stosujemy przez lata wypracowaną metodę – tworzymy zarys kompozycji i tekst, w tym samym momencie. Gdy któryś z tych elementów piosenki pojawia się wcześniej, a drugi ma się do niego dostosować… to zaczynamy trzaskać drzwiami i stajemy się dla siebie nie do zniesienia. Uświadomiliśmy sobie tę zależność stosunkowo niedawno i ta umiejętność wspólnej pracy pozwala nam w ogóle być duetem. Wcześniej braliśmy udział tylko w liczniejszych projektach – po prostu nie umieliśmy ze sobą pracować zostawieni sami sobie.
Ale się udało. Mówicie też, że wasza ścieżka dźwiękowa jest do snów Jagi. Możecie rozwinąć tę myśl?
Jaga: Teksty powstają przede wszystkim z obrazów, które śnią mi się od czasu do czasu. Tekst do Aloha Ustka postał z takiego właśnie snu. Byliśmy wtedy – uwaga, niespodziewanie! – w Ustce. Pokłóciliśmy się strasznie i to zupełnie bez sensu. W nocy przyśnił mi się obraz nieba odbijającego się w wodzie przy słonecznej pogodzie. Sen pokazywał mi, jak przy takiej pogodzie, oba te stany skupienia stają się swoim lustrzanym odbiciem. Piękny widok. Potem pogoda się psuła, woda robiła się granatowa – a horyzont stawał się wyraźną, ciemną linią między niebem a wodą. Zerwał się wiatr, rozpętała się burza. Zrozumiałam, że gdy pojawia się różnica ciśnień, burza jest niezbędna. Poczułam, że pioruny uwalniają nagromadzoną, zastaną, ciężką energię. Obudziłam się spokojna i nagle zaczęłam rozumieć, że każde kłótnie są potrzebne, aby się dostroić i wyrównać tę różnicę ciśnień. Są próbą nawiązania połączenia, gdy oddalimy się od siebie za bardzo. Kolejnego wieczoru przeżyliśmy najpiękniejszy zachód słońca, podczas którego kolory nieba dosłownie wlewały się w wodę. Staliśmy na usteckim molo, a wokół nas rozlewały się pomarańczowo-jagodowe woda i niebo. Taki absolutnie magiczny znak od przyrody.
Wow…
Jaga: Wszędzie wozimy ze sobą ukulele i Marek już wcześniej tego dnia zaczął grać riff, na którym oparta jest Aloha Ustka. Tekst i melodia powstały kolejnego dnia. Nie wiem jak to się dzieje, ale to faktycznie jest ścieżka dźwiękowa tych snów. Takie sny przydarzają mi się co jakiś czas. Spisuję je wszystkie skrupulatnie, czasami dodatkowo korzystam z pisma automatycznego, a czasami uzupełniam zapiskami z odczytów Kronik Akaszy. Z fragmentów tych zapisków powstają teksty. Ten proces daje mi ogromną frajdę i sprawia, że dzięki niemu jest coś takiego w tych tekstach, co pozwala im skleić się z muzyką. Tak jakby słowo było po prostu dźwiękiem, wibracją. To dla mnie ważne, żeby słowa nie odklejały się od muzyki. Próbuję osiągnąć taki efekt, że gdy słucham tekstu – ma on sens i ważny przekaz, ale mogę wybrać słuchanie tylko melodii i wtedy słowa są tak napisane, że nie przeszkadzają melodii. Mogę „wyłączyć” ich rozumienie i odczuwać tylko ich wibracje. Słuchacze również mogą tak zrobić.
Marek: Jaga mówi, że jej teksty powstają z fragmentów, które jej się przyśniły, ale nasza muzyka również powstaje z takich „zlepków”, które nas otaczają. Cały czas staram poszerzać swoją wiedzę muzyczną. Oglądam bardzo dużo przeróżnych tutoriali na sieci, czytam dużo książek o harmonii jazzowej, klasycznej, orkiestracji, miksie czy produkcji. I wysupłuję z nich pomysły. Na przykład w książce A Work in Progress, Chick Corea podał pomysł starego ćwiczenia, gdzie na klawiaturze pianina gra się symetrycznie wokół dźwięków as lub d. Na pewno gdzieś tego użyjemy, bo wrażenie muzyczne jest bardzo klimatyczne. Jeżeli zapoznaję się z Negative Harmony, to na pewno w jednym z utworów to podejście też zostanie użyte. W niektórych naszych piosenkach pojawia się polirytmia. Wszystko to jest poukładane tak, żeby nie było nachalne, żeby było dyskretne i nie dominowało nad wokalem – ale można to wyłowić słuchem. Nasze utwory składają z takich „zlepków”.
Aktualnie przygotowujecie debiutancki album o tytule Nasturcje. Jaki jest postęp prac nad płytą? Wiadomo, kiedy ma się ten album ukazać?
Marek: Aktualnie mamy zakończoną pracę nad dwoma singlami, czyli Vulpes Vulpes i Aloha Ustka. Są do nich nakręcone teledyski, utwory funkcjonują w streamingu. Mamy nagrane instrumenty do kilku kolejnych utworów z płyty i pierwsze wersje wokali do nich. To jest decydujący etap pracy, dlatego, że wszystko u nas jest podporządkowane wokalowi. Dopiero jego nagranie weryfikuje, czy podkład instrumentalny odpowiednio z nim współgra. Jeżeli coś jest nie tak, wokal jest „przygnieciony”, „schowany” za instrumentami czy aranżacją, to wracamy do nagrań instrumentów. Każdy utwór to również osobny zamysł producencki. Chcemy, żeby w każdym utworze – oprócz intrygującego wokalu, harmonii czy melodii – pojawiło się coś ciekawego od strony produkcji. Jak chociażby w Aloha Ustka udało się ustawić symulację magnetofonu J37 w trybie delaya na ścieżce filtrowanego syntezatora analogowego i efekt ten słychać przed samym końcem piosenki. W Vulpes Vulpes, w części gdzie wchodzi elektronika, jest nagrany bas na Theremini. Jest to instrument, na którym gra się nie dotykając go rękoma. Reaguje na ruchy dłoni w powietrzu.
Niezły widok musiał być.
Marek: To, co jest tam nagrane, to pierwsze podejście Jagi do tego instrumentu. Czysty flow. Nagrywaliśmy potem jeszcze kilka kolejnych wersji, ale ta miała najwięcej naturalności i życia. Wyszukiwanie takich smaczków również pochłania czas, a na całej płycie będzie ich sporo. Także przed nami jeszcze na pewno kilka miesięcy pracy – zwłaszcza, iż niektóre utwory sięgają nam pod 9 minut.
Dużo! A dlaczego zdecydowaliście się nazwać nową płytę Nasturcje?
Jaga: Nasturcje to tytuł jednej z piosenek na płycie. Opowiada o czasie, między czerwcem a jesienią, gdy właśnie kwitną te kwiaty. Nasturcji zawsze było u nas pełno latem. A ten czas jest przedstawiony w piosence symbolicznie jako czas, w którym leczą się rany. Zresztą, takie są właściwości lecznicze kwiatów nasturcji. Goją rany. I o tym właściwie będzie ta płyta. O leczeniu ran i wracaniu do siebie.
Opowiedzcie, proszę, jeszcze trochę o waszych dwóch utworach promocyjnych – Vulpes Vulpes i Aloha Ustka. O czym te single tak naprawdę opowiadają?
Jaga: Vulpes Vulpes to z łaciny lis rudy. Jest opowieścią, nad którą – jak duchowy przewodnik – czuwa lis. Lis, jako zwierzę mocy przynosi wewnętrzny ogień. Pojawia się, gdy pragnienie autentycznego życia staje się na tyle nieznośne, że nie można już myśleć o niczym innym. Żeby to zrobić, zacząć żyć autentycznie – trzeba się rozżarzyć, zapłonąć wewnętrznie. To piosenka o energii ognia, którą najłatwiej poczuć podczas miłości fizycznej, ale nie tylko. Jest w każdej chwili, która sprawia, że czujemy zachwyt. Można odrobinę ją odczuć zakładając na siebie coś w kolorze pomarańczowym, albo czerwonym. Kobiety rewelacyjnie czują moc czerwonej sukienki, podejrzewam, że mężczyźni również. Czujemy energię ognia za każdym razem, gdy coś nam się uda, ale przede wszystkim czujemy ją, gdy coś tworzymy. Nie naśladujemy, nie kopiujemy. Tworzymy coś własnego, wyrażamy coś autentycznego i prawdziwego. Lis i ogień, który przynosi, nie pozwala nam zgadzać się na życie, w którym nie możemy być sobą i nie możemy mówić własnym głosem. Więcej o tej piosence i teledysku do niej mówimy w serii vlogów Opowieści o lisach i ludziach, które można obejrzeć na naszym kanale YouTube.
Trzeba obejrzeć.
Jaga: Koniecznie! Aloha Ustka, jak już wspomniałam opisując proces jej tworzenia, to piosenka o nieporozumieniach i podziałach między ludźmi. Mówi o tym, że czasem trzeba po prostu wycofać się i poczekać na rozwój wydarzeń, na zmianę pogody. To bez sensu próbować powstrzymać burzę i walczyć z nią. Musi przetoczyć się i oczyścić atmosferę. W naturze wszystko wydarza się cyklicznie, nic nie trwa wiecznie. Nieporozumienia między ludźmi również. To minie – to moje życiowe motto, mantra i teoria spiskowa, która poniekąd jest zawarta w tej piosence.
Jesteście również uczestnikami programu „Tak Brzmi Miasto Inkubator”. Co dokładnie tam robicie, czym się zajmujecie?
Jaga: „Tak Brzmi Miasto” to przede wszystkim społeczność skupiająca wokół siebie niezależnych artystów muzyków i menadżerów. W ubiegłym roku zgłosiliśmy się do programu edukacyjnego “Tak Brzmi Miasto Inkubator” i ku naszemu zaskoczeniu oraz wielkiej radości – zakwalifikowaliśmy się razem z setką niezależnych artystów z całej Polski. Krótko mówiąc, „TBM Inkubator” ma na celu nauczyć samodzielnie poruszać się w branży muzycznej. To było dla nas, i wciąż jest, ważne, otwierające oczy doświadczenie. Biorąc pod uwagę nasze podejście do muzyki i do życia, podpisanie kontraktu z wytwórnią jest nierealne. Od początku mieliśmy tego świadomość. Gdyby nie „Tak Brzmi Miasto”, prawdopodobnie dalej tworzylibyśmy do mentalnej szuflady, udostępniając muzykę jedynie w cyfrowym streamingu. Na pewno nie udzielalibyśmy teraz tego wywiadu. Polecamy ten program edukacyjny każdemu samozarządzającemu się artyście.
Na koniec zapytam Was o… płyty winylowe. Najczęściej odtwarzacie Portishead, Cocteau Twins i Gustava Santaolalla. Kogo jeszcze słuchacie? Czy wymienieni wcześniej artyści są waszą inspiracją do tworzenia własnej muzyki?
Marek: Wymieniając bez większego zastanowienia; Sławek Jaskułke, Metallica, Miles Davis, Sepultura, John Coltrane, Jon Hopkins, Chopin w wykonaniu Arthura Rubinsteina, soundtrack z Red Dead Redemption II, czy obu The Last of Us, Tomasz Stańko, Beth Gibbons, Johnny Cash, Creedence Clearwater Revival, Frank Sinatra, Moloko, Buena Vista Social Club, Goldfrapp, Beak, Erik Satie, Bach i wielu innych. I tak – oni wszyscy są jakąś formą inspiracji. Inspiracji rozumianej jako zanurzenie się w klimacie ich muzyki – tak, żeby przesiąknąć nią do głębi. Tak, żeby ich muzyka została wewnątrz i budowała mój dalszy pogląd na tworzenie.
Jak dużo! A ty, Jago?
Jaga: Ja mam tendencję kilkuletniego dziecka, które jak polubi jakąś bajkę to ogląda ją bez przerwy.
Mamy to samo.
Jaga: Widzisz. Wstyd się przyznać, ale dopiero całkiem niedawno trafiłam na Cocteau Twins. Poczułam wrażliwość, którą rozumiem. To było tak, jakbym odnalazła zaginioną rodzinę i ostatnio “zajeżdżam” ich płyty, mając w nosie Marka żarty ze mnie z tego powodu.
Marek: (śmiech)
Jaga: Jest to prawdopodobnie ekstremalnie żenujące, ale naprawdę, obecnie rzadko słucham czegoś innego. No chyba, że twórczości artystów z “Tak Brzmi Miasto”, niekoniecznie na płytach winylowych. Kibicuje naszym poznańskim zespołom – Part Of The Kitchen, czy Nieme Kino. Uwielbiam Surreal Players, Elizę A. Tkacz i Kasię Kadłubowską. Bliskie jest mi to, co robi Dżaman, ale też Aleksandra Kutrzeba Quartet i z niecierpliwością czekam na płytę Milito, bo słuchając fragmentów, którymi już dzielił się Kamil zapowiada się intrygująco.
Dziękuję za rozmowę! Powodzenia!
Dziękujemy. Do usłyszenia, a z czasem może i do zobaczenia.