Po trzech latach przerwy Katy Perry powróciła z nowym wydawnictwem. Wcześniejszy krążek wokalistki okazał się sporym rozczarowaniem. Czy Smile zapewni wokalistce powrót na szczyt?
Katy Perry – Smile
Wydany w 2017 roku Witness to nie było dzieło fatalne. Single były całkiem fajne. Katy postawiła w nich na ciekawe kolaboracje, m.in. z Niki Minaj czy Migos. Niestety album nie bronił się jako całość. Wiele piosnek z płyty było zupełnie nijakich. Z całej dyskografii Katy, ten krążek wspominam najgorzej. Czy nowość od Katy Perry zrobiła na mnie lepsze wrażenie? Zapraszam do recenzji albumu Smile.
Nowa-stara Katy Perry
Na najnowszym albumie amerykańskiej super-gwiazdy znalazły się cztery opublikowane wcześniej single oraz osiem zupełnie nowych kompozycji. Smile w porównaniu do poprzednika jest bardziej kameralnym produktem bez udziału gości specjalnych. Już po pierwszych odsłuchach albumu można stwierdzić, że Katy Perry nie chciała przesadnie eksperymentować. W żadnym momencie nie miałem wrażenia, że wokalistka odcina się od swoich wcześniejszych dzieł. W zgrabny sposób lawiruje między żywiołowymi i radosnymi utworami, a bardziej lirycznymi balladami. Z jednej strony – nie ma sensu rezygnować ze sprawdzonych patentów, z drugiej jednak – trochę szkoda, że zabrakło trochę odwagi, żeby zrobić coś zupełnie innego.
Przestrzelony pomysł
Jestem przekonany, że Katy bardzo chciała udowodnić, że Witness było wyłącznie wypadkiem przy pracy. Artystka mocno przeżyła porażkę związaną z tym materiałem. Smile to taka hybryda twórczości znanej z Prism z tą z wcześniejszych etapów kariery. Choć właśnie słychać najwięcej podobieństw do muzyki z czwartego albumu. Znalazłem tutaj również utwór, któremu bliżej do ery Witness. W moim odczuciu to najsłabsza piosenka na krążku. Dziwi mnie fakt, że Katy zdecydowała się ją dołączyć do finalnej wersji albumu. Czyżby nie było żadnych alternatyw? Mowa o utworze Teary Eyed. Producenci chcieli z utworu zrobić hit, a wyszedł bardzo tandetny, niedorobiony półprodukt, brzmiący jakby nagrany był dobrych kilka lat temu. Sama koncepcja połączenia ballady z bardziej klubowym beatem – wydaje się być pomysłem przestrzelonym.
Dobrze i przebojowo
Całe szczęście, że podobnych potworów na albumie nie uświadczymy. Oczywiście nie oznacza to, że reszta utworów jakoś specjalnie zachwyca. Na pewno do tych najlepszych fragmentów należy zaliczyć otwierający album – Never Really Over. Bardzo przebojowy singiel, który dosyć często mogliśmy słuchać na antenach radowych. Zresztą ja zawsze wolałem te bardziej żywiołowe utwory z dyskografii Katy i pewnie dlatego tak mocno przypadł mi do gustu ten singiel. Kolejnym utworem, który zapamiętałem z pierwszych odsłuchów jest Champagne Problems. Szczególnie spodobała mi się linia basu i bardzo oryginalny beat. Warstwa muzyczna jest nieoczywista, świetnie zgrywa się z wokalem Katy. Jest to moja ulubiona piosnka na tym albumie.
Są też ballady!
Katy zawsze lubiła nagrać coś spokojniejszego w balladowym stylu. Nie inaczej jest w przypadku nowego krążka. Znajdziemy tu kilka kompozycji, które mogą przypaść do gustu osobom lubiącym taką stylistykę. Mowa przede wszystkim o wydanym dużo wcześniej Daisies oraz zupełnie nowych – What Makes A Woman oraz Only Love. Z wymienionych najbardziej rezonuje ze mną ten ostatni. Jest to bardzo przyjemna i kameralna pozycja, gdzie warstwa liryczna jest zdecydowanie na pierwszym planie.
Radosne, wakacyjne brzmienie
Tytuł albumu sugeruje, że będzie to bardzo radosna podróż przez dźwięki. Trzeba przyznać, że całość utrzymana jest w przyjemnej, wakacyjnej stylistyce. Sporo tutaj żywiołowych utworów. Bardzo rytmicznych, porywających do tańca. W tej kategorii króluje tytułowy singiel, choć podobne odczucia miałem słuchając piosenek Tucked oraz Not the End of the World. Są bardzo przyjemne, nagrane w stylu, z którego słynie wokalistka.
Jest dobrze z drobnymi wyjątkami
Na płycie znajdziemy też kilka utworów o zdecydowanie słabszej jakości. Mówię tutaj głównie o piosnkach Harleys In Hawaii, Resilient oraz Cry About it Later, do których, mimo wielu przedpremierowych odsłuchów, nie mogłem się przekonać. Jestem zdania, że Harleys In Hawaii to jeden z najsłabszych singli w karierze tej przesympatycznej wokalistki. Nie wyróżnia się ani melodią, ani tekstem. Zresztą podobnego zdania są chyba fani artystki. Zaledwie 30 milionów odsłuchań na YouTube w 10 miesięcy to jak na Katy wynik wyjątkowo słaby.
Podsumowanie
Bardzo liczyłem, że Smile okaże się albumem przełomowym. Że wzniesie Katy Perry na szczyt. Muzyka pop nie lubi nijakości. Żeby święcić triumfy trzeba sporo eksperymentować, czego doskonałym przykładem są Taylor Swift czy Lady Gaga. Smile jest w stanie osiągnąć dobre wyniki sprzedażowe, ale mimo że jest to całkiem niezły, pełen przyjemnych melodii album, brakuje w nim efektu wow. Fani dotychczasowej twórczości powinni być zadowoleni. Ja oczekiwałem odrobinę więcej i pewnie częściej będę wracał do kapitalnego Teenage Dream niż do najnowszego albumu Katy.
OCENA KOŃCOWA
Katy Perry - Smile