Pochodzą z Bydgoszczy, są bardzo młodzi i jakiś czas temu wydali debiutancki album. A poznałem ich zupełnie przypadkowo, podczas koncertu Yuri Gagarin w Chorzowie. Zapraszam więc na soniczną podróż z The Howling Eye i ich płytką Sonorus.
Uwaga, w poniższym artykule występuje duże stężenie stonera! I nie tylko. Bydgoskie trio ma już na koncie jedno wydawnictwo, wydaną w 2017 roku epkę Dying Sun, która jest potężnym ciosem w twarz i pożywką dla fanów gęstego jak smoła doom metalu. Materiał jest ciężki, jego jakość pozostawia sporo do życzenia, jednak wchodzi bardzo przyjemnie. Jednak longplay Sonorus, brzmi zupełnie inaczej. Chłopaki zdecydowanym krokiem zeszli ze ścieżki proponowanej na epce. Jest więcej kosmicznych odlotów, rock’n’rolla i luzu.
Młodzi, zdolni, ambitni
Lecz zanim wrócę do ich twórczości wyjaśnię dlaczego jestem zajarany zespołem. Jak wspomniałem wyżej, chłopaków, a właściwie bębniarza poznałem podczas chorzowskiego koncertu Yuri Gagarin. Zagrali naprawdę zacny set jako zespół rozgrzewający publiczność i do tej pory zastanawiam się dlaczego w knajpie było wtedy tak mało ludzi. Okazało się, że jarają się muzyką na tyle, że byli gotowi przejechać cały kraj, pociągiem, za zwroty, żeby zagrać koncert przed jednym z ich ulubionych zespołów. Ogromny szacunek za poświęcenie. Przy okazji okazało się, że są to grupka miłych, spokojnych i skromnych chłopaków. Wiara w młodzież rośnie.
No, to na szybkości lecimy z tematem. Na szybkości, bo i płytka krótka. A szkoda. Sześć utworów, niecałe pięćdziesiąt minut muzyki. Ale za to jakiej. Już pierwszy kawałek, Kairos zwiastuje, że dalej nie będzie smętów tylko jazda bez trzymanki. Fajne, perkusyjne intro kojarzące się nieco z Them Crooked Vultures szybko się urywa i zostaje porwane przez cudownie współpracującą gitarę i bas. Startujemy na pustyni. Patenty i brzmienie rodem z Kyuss smakują naprawdę fajnie. Do tego krótkie przewroty w trakcie utworu robią dobrze. A końcowa solówka momentalnie przywołuje lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte.
Z pustyni w kosmiczną przestrzeń
Tak, Sonorus to zdecydowane odejście od epki. To już nie typowy, osmolony doom. To hołd w stronę staroci. I oczywiście klasyki stonera. Co prawda nie brakuje tu dusznych kompozycji, które zadziwiają ciężarem brzmienia. Jednak w tym wszystkim siedzi głęboko zakorzeniony, upalony luz. Z resztą wystarczy odpalić Stranded gdzie gitara i bas brzmią niemal jak Sleep. Jednak zdecydowanie szybsze tempo kawałka i fajne zwolnienie ze spejsowymi smaczkami sprawiają, że gęba raczej się uśmiecha. I utwór płynnie przechodzi dalej. A im dalej w las, a raczej w kosmos, tym więcej pokładów psychodelicznie kwaśnych tematów. Transujący bas, napędzający się bęben i czilująca gitarka zapraszają na kosmodrom. Wycieczka w przestrzeń dopiero się zaczyna.
Reflections leniwie płynie między gwiazdami. Przed oczami pojawiają się galaktyczne spirale. W uszach świdruje delikatna gitara, jednak gdzieś coraz bardziej dochodzi do głosu hałas. Pocięty kosmicznym pyłem kawałek przez prawie kwadrans pokazuje bezkres wszechświata i zmienia tempo podróży. Raz odpoczywamy przy przestrzennych dźwiękach, a raz dostajemy potężnym riffem prosto w twarz. Im bliżej lądowania tym jest szybciej, tym bardziej jest niepokojąco. Na szczęście wszystko kończy się dobrze. Bas toruje lądowisko i spokojnie siadamy na ziemi. I znowu wracamy na skrawek pustyni…
Lądowanie na gorącej plaży
Ale gdzieś w oddali coś szumi, jakby ocean. Brudny riff z zasuwającą sekcją i jakby troszkę rozmarzonym wokalem brzmi fajnie i raczej nie zapowiada krótkiej wycieczki w stronę surf rocka. Na szczęście chłopaki odważyli się spróbować i tego. Do odważnych świat należy. The Potion świetnie lawiruje między klasycznym, pustynnym stonerem, a plażowymi, surf rockowymi odpałami. Patrząc przez okno widzę ponure, jesienne klimaty. Zamykam oczy i piosenka szybko przenosi mnie na spaloną słońcem plażę.
Finałowy Weedblazer to niemal 20 minutowy wałek. To właśnie tutaj stężenie rock’n’rolla, stonera, psychodelii i innych pomysłów, którymi kusili mnie przez ostatnie pół godziny, jest największe. Zmiany tempa, grooviąca sekcja, hendrixowska gitara. Fajne smaczki, loty w kosmos, doomowe upadki. Zielony dym, gorąca psutynia. Jest tu dosłownie wszystko. W tym kawałku wycisnęli wszystko co się dało, żeby słuchacz dostał pierdolca. Jest zjawiskowo świetny. Nie obraziłbym się, gdyby trwał on kilka minut dłużej. Ale czas albumu się kończy. Prom kosmiczny cumuje w kosmodromie, a czerwone oczy jednak domagają się więcej.
Podsumowanie
Sonorus nie brzmi jakby został wymyślony i nagrany przez właściwie dzieciaki. To naprawdę porządna, spójna i przemyślana płyta. Od samego jej początku aż do ostatnich sekund wszystko jest na właściwym miejscu. Kompozycje, mimo że różne, to jednak idealnie do siebie pasujące. Brzmienie nie jest surowe, jak w przypadku Dying Sun, ale nie jest zbyt wygładzone. Wszystko fajnie buja i sprawia, że chce się to powtarzać w kółko. To co? Odpalamy faje i wracamy w kosmos razem z muzyką The Howling Eye? Ja chyba tak zrobię!
Maciej Juraszek