Rzadko zjawiają się takie albumy, które sprawiają, że przy pierwszym kontakcie z nimi dosłownie chwytamy się za głowę z zachwytu i stwierdzamy jednoznacznie: “Tak się robi metal”. Niesamowity metal. Z ręką na sercu – Where Owls Know My Name to właśnie jedna z takich płyt.
Przyznam już na starcie – Where Owls Know My Name wykorzystują jak pomost Monarchy (tj. poprzednią płytę wykonawcy), by wejść jeszcze wyżej, ku jeszcze pełniejszemu brzmieniu zespołu. Członkowie Rivers of Nihil przestali się obawiać odchodzenia od swojej standardowej formuły. Na nowym albumie uświadczymy dużo bardziej zróżnicowanego materiału, szczególnie w porównaniu do tego, co znalazło się na Monarchy. Oszczędnie dawkowany, czysty wokal, kolejne i kolejne warstwy dźwięków czy nawet saksofon – nie ma się jednak czego bać, ma to wszystko w sobie tyle dobrego smaku, że muzyka bardzo płynnie zmienia raz za razem swoje oblicza. Z jednej strony nie czuć polaryzacji, bo wszystko jest właśnie bardzo płynne, a z drugiej…
…polaryzacja jest tutaj wszechobecna, bo momenty delikatności często zahaczają o te najbrutalniejsze chwile, w których popis daje nie tylko klarowne instrumentarium; wokal także uległ poprawie w proporcji do poprzednich wydawnictw. Zachował specyficzną manierę, ale jest mniej monotonny. Ten brak monotonii rzucił mi się zresztą w uszy nie tylko od strony głosowej. Dlaczego? Otóż najlepsze utwory nie zostały zagrzebane gdzieś głęboko pod powierzchnią płyty, jak to było na Monarchy. Tutaj flaki wyciągane są na wierzch już od pierwszych minut. Bardzo mnie to cieszy, bo pierwsze 4-5 utworów bardzo zachęca do zapoznania się z pozostałymi kawałkami; poprzedniczka nie nastrajała tak optymistycznie w ich odsłuchu.
Całkiem obfita eksploatacja saksofonu (to jest – więcej niż jeden moment na albumie, a nawet kilka), szczególnie jeśli myśleć o łączeniu jej z progresywnym deathem, to ciekawy zabieg kompozycyjny wzmacniający poczucie ciągłości całej płyty.
Po prostu nie spuszczajcie wzroku z twarzy postaci na okładce. Wpatrujcie się w oczy w trakcie odsłuchu. Wrażenie gwarantowane. Daję słowo.
Przejdźmy do strony czysto wrażeniowej. Być może to kwestia świeżo co odwiedzonego przeze mnie Cthulconu, może tego, że jestem po obejrzeniu The Void, żywcem wyciągniętego z prozy Lovecrafta, ale otoczka albumu bardzo przypomina mi właśnie obcowanie z czymś niesamowicie potężnym i nieznanym, czyli tym, co wszechobecne w prozie samotnika z Providence. To jak wycieczka na inną planetę, która zaskakuje nieproszonego gościa każdym swoim metrem kwadratowym.
Piekło samotności
W klimat wprowadza już wspomniana okładka płyty autorstwa cenionego w środowisku metalowym Dana Seagrave’a, czyli artysty odpowiedzialnego również za okładki pozostałych dwóch płyt RoN. Obraz przedstawia scenerię cokolwiek niegościnną i postać daleką od zachwytu nad swoim losem. Ponownie dostajemy wizualne odwzorowanie treści lirycznej albumu. Rivers of Nihil kontynuuje na Where Owls Know My Name tradycję swojego storytellingu. Ponownie wracamy na Ziemię z odległej przyszłości, gdzie człowiek już dawno wyginął… no, prawie. Muzyczna przygoda – tak bym to nazwał. Każdy następujący po sobie utwór jest jak epizod, który zabiera nas w całkiem odmienne klimaty. Raz dominują klawisze, raz agresywne riffy, raz różne inne odstępstwa od normy. Where Owls Know My Name jest jak zbiór opowiadań – każde bardzo różne od siebie nawzajem, choć z jednego uniwersum.
Wracając do brzmień…
Ambientowe elementy i wplatane czyste wokale, a także niektóre linie melodyczne sprawiają, że ten album jest dla mnie niejako tym, czego oczekiwałbym od kolejnego wydawnictwa Fallujah. Z pewnością za sprawą podobnej atmosfery? À propos śpiewu – ma on tendencję do zjawiania się w punktach kulminacyjnych, dodając im jeszcze mocy. Swoją drogą, jego barwa momentami przypomina różne doommetalowe klasyki.
Tymczasem gitarowe melodie są na tej płycie fenomenalne. Nie śmiem nawet kwestionować jak polirytmy Rivers of Nihil potrafią zaliczyć cztery pasaże w trakcie poniżej dwóch-trzech minut, a przy tym zachować poczucie ciągłości i stale narastającego napięcia.
Choć mamy dopiero marzec, ja już wiem, że Where Owls Know My Name pozostanie wysoko w moim osobistym rankingu najciekawszych albumów 2018 roku. To tak złożony i intensywny krążek, że niepoświęcenie mu kilkudziesięciu, kilkuset odsłuchań byłoby czymś urągającym pracy, jaka została weń włożona.
Być może recenzja ta brzmi jak mowa pochwalna, ale po prostu nie mam zamiaru silić się na wybrzydzanie i dźganie paluchem czegokolwiek, byleby dźgać. Moje uszy są naprawdę rozpieszczone tą płytą. Z czystym sumieniem polecam – i to koniecznie – zapoznanie się z nią każdemu, kto nie stroni od oryginalnego, progresywnego metalu. Bardzo dojrzała forma Rivers of Nihil. Choć tak różna od poprzedników, to piękna i diabelnie dobrze skonstruowana.
Utwory, które zrobiły na mnie największe wrażenie: A Home, Subtle Change, Hollow.
Moja recenzja Monarchy: