Są takie albumy, które swoją jakością nas wręcz powalają na kolana. Zostawiają nas bez słów i dopiero po dłuższym czasie jesteśmy w stanie wyrazić obiektywną opinię na ich temat.
Tak jest w przypadku Hikari, bo wydane na świat w tym roku (2017), kolejne dziecko Oceans Ate Alaska, nie tylko wprowadza dezorientację swoimi szalonymi rytmami, ale i iście dewastuje naszą duszę ciężarem brzmienia. Tylko po to, by ją zaraz powołać na powrót do życia, bo wydźwięk albumu jest nad wyraz pozytywny.
Połamane kwiaty lotosu
Harmonia i samoświadomość (jak i życie wewnętrzne i okazyjna nienawiść) to dominujące tematy, wokół których Hikari się porusza. Widać wyraźne wpływy kulturą wschodu, czego przykładem jest nie tylko “klimat” albumu, ale też (momentami) barwa głosu wokalisty.
Swoją drogą, nowy wokal naprawdę daje radę. Nie dysponuje on co prawda tak niebotycznie dobrym screamem, jak poprzedni krzykacz OAA. Przynajmniej w przypadku górnych rejestrów (high-ów). Nie zmienia to jednak faktu, że jego śpiewu i niskich growli słucha się przyjemnie. Wnioskuję po przeróżnych live’ach, że również na żywo radzi on sobie w najgorszym przypadku poprawnie.
W przeciwieństwie do poprzedniego albumu – Lost Isles – tegoroczne wydawnictwo zdaje się być o dużo bardziej wyważonej konstrukcji.
Gwałtowne zmiany rytmu i tonacji już nie mają za zadanie zdezorientować słuchacza. Powiedziałbym, że raczej napędzać się nawzajem. Owocuje to w przypadku wielu utworów nieco przewidywalnym, lecz w dalszym ciągu bardzo świeżym rozkładem refrenów, przejść.
Wielu utworów – na przykład jakich – zapytacie? Ot, weźmy pod lupę tytułowe Hikari.
Brzmi ono (jak na wykonawcę) nader spokojnie; wejście basu, delikatna przygrywka pianina. Potem zjawia się żywotna perkusja i czysty wokal, przeplatane momentami ciszy. Przechodząc do drugiej połowy (powiedzmy, że od pierwszego refrenu) utworu, nasze uszy bombardowane są wnet gitarowymi połamańcami i wszystkim tym, czego można się spodziewać po albumie z pogranicza metalu progresywnego i core’u. Można by było ten schemat narzucić właściwie całemu albumowi.
Turn a blind eye
Obok kawałków kochających się z math/deathcorem, oszczędnie wtrącających delikatniejsze momenty, trafiają się też wstępy i przejścia, rozładowujące nagromadzone napięcie. Niespełna dwuminutowy, instrumentalny Veridical właśnie za pośrednictwem odpowiedniej progresji sprawił, że potrafiłem słuchać go w sesjach po kilka razy.
Podsumowując, nowy album OAA jest z jednej strony przystępniejszy od poprzedniego, a z drugiej – chyba jeszcze trudniejszy do sklasyfikowania. Gdzieś pomiędzy niemalże punkrockowymi refrenami, skocznością Veil of Maya i ciężarem np. Glass Cloud.
Ktoś na YouTube dobrze to podsumował tymi słowami:
Chłopaki z Oceans Ate Alaska przebyli długą drogę od czasu wydania swojego debiutu, który spotkał się raczej z chłodnym przyjęciem ze strony krytyków (“too generic”, i nie mogę się nie zgodzić).
Dla porównania: Covert z nowego albumu, Blood Brothers z Lost Isles, i… Clocks z debiutu. Covert przy Clocks to naprawdę duży skok jakościowy – właściwie pod każdym kątem – a przede wszystkim, w kwestii wyrobienia sobie specyficznego brzmienia.
Jak już o powrotach mowa – do Hikari powrócę jeszcze wiele razy. Jest to krótki (30-40 minut, ale wydaje mi się, że czas jest idealny względem zawartości albumu), świetnie zmasterowany kawałek ciężkiego brzmienia, które jest w stanie zaskoczyć. Zaskoczyć! To się w 2017 roku ceni.
A do jakich nowych albumów Wy powracacie regularnie?
Okładki: Fearless Records