10 lat fani Justina Timberlake’a musieli czekać na kolejny koncert artysty w Polsce. Okazją do ponownej wizyty nad Wisłą była promocja płyty Everything I Thought It Was. Po koncertach w USA przyszła pora na Europę i dwa wieczory w Tauron Arenie w Krakowie.
Ja miałem okazję uczestniczyć w koncercie nr 1, do relacji z którego serdecznie zapraszam. Koncerty Justina Timberlake’a w Polsce organizowane były przez agencję koncertową Live Nation Polska. Na wstępie warto zaznaczyć, że oba koncerty JT w Polsce zostały całkowicie wyprzedane, co tylko udowadnia, jak bardzo stęsknieni za artystą byli fani w naszym kraju. Przez dwa dni w Tauron Arenie bawiło się ponad 30 tysięcy osób. Liczba ta robi wrażenie!
Trzeba przyznać, że ostatnie miesiące nie należą do najlepszych dla Justina. Premiera Książki Britney Spears i wątek poświęcony wokaliście, zrzucił lawinę krytyki – co mocno wpłynęło na dosyć kiepską sprzedaż albumu. Dodatkowo jakiś czas temu media informowały, że Justin został zatrzymany za jazdę samochodem pod wpływem alkoholu. Istniała nawet obawa, że koncerty w Krakowie się nie odbędą z uwagi na rozprawę sądową. Na szczęście udało się wszystko tak poukładać, żeby trasa koncertowa The Forget Tomorrow World Tour mogła odbyć się bez przeszkód. Całe szczęście, bo nie boję się tego powiedzieć – był to koncert wybitny!
Imprezę rozpoczął support DJ HYPES, który zlokalizowany był na scenie B. Był to klasyczny DJ set oparty na popularnych bangerach, które znał niemal każdy. Z głośników wybrzmiewała m.in. Rihanna, Ariana Grande, Beyonce, Jay-Z, Charli XCX czy Spice Girls i N Sync. Niespodziewanie, Andrew Hypes puścił również utwór Kolorowe Sny grupy Just 5. Publika bawiła się całkiem nieźle, a niekiedy aż chciało się skakać! W czasie, gdy publiczność rozgrzewała się przy popularnych hitach, ekipa JT dokonywała ostatnich szlifów na głównej cenie, aby chwilę po 21 rozpocząć show. Koncert otworzyła animacja na ogromnym telebimie z puszczonym w tle utworem Memphis. Po jej zakończeniu pojawił się ON z utworem No Angels i od razu rozruszał zgromadzony tłum. Chwilę później odpalił LoveStoned, Like I Love You oraz moje ukochane – My Love. Już wtedy stało się jasne, że ten wieczór zapadnie nam w pamięci na długie lata. Mam wrażenie, że wszyscy na dwie godziny zapomnieli o skandalach z udziałem gwiazdora oraz jego grzechach sprzed lat.
Patrząc na ludzi na płycie – bawili się wybornie. Ten dzień do końca życia zapamięta pewna Patrycja, która tego dnia obchodziła urodziny. Justin, widząc transparent, długo się nie zastanawiał i zasugerował, że wypada złożyć solenizantce serdeczne życzenia. Wraz z zespołem i tłumem odśpiewał klasyczne Happy Birthday. Patrycję było widać na telebimach. Była zaskoczona, lekko zmieszana, ale na pewno szczęśliwa. Piękna historia!
Justin Timberlake to prawdziwy showman – estradowa bestia. Niemal przy każdej piosence popisywał się fantastycznym tańcem i świetnym głosem. Natomiast całość nie robiłaby takiego wrażenia, gdyby nie jego tancerze i tancerki, chórki i muzycy. Dopiero jako całość ten zespół wypadał wybitnie. Świetnie się uzupełniali i zachęcali ludzi do zabawy. Generalnie wiele już widziałem i mogę powiedzieć jedno – nikt nie porywa do tańca tak dobrze jak Justin Timberlake. Podczas koncertu w Krakowie udowodnił to wielokrotnie. Niezależnie, czy grany był jakiś absolutny hit, czy mniej znany utwór z nowego albumu – aż chciało się skakać, kręcić bioderkami i drzeć się wniebogłosy. Jeśli chodzi o muzykę pop – jest to absolutny TOP!
Muszę też powiedzieć, że nie spodziewał się, że CAN’T STOP THE FEELING! na żywo wypada aż tak dobrze! Rany, ale to był fantastyczny fragment koncertu! Szczególnie zaskakuje fakt, że nie przepadam za studyjną wersją utworu. A tutaj od pierwszych dźwięków, wszedłem w stan muzycznego uniesienia, a uśmiech nie schodził mi z twarzy przez dobre kilka nastopnych utworów.
Podczas koncertu widać było, że JT jest w bardzo dobrym humorze. Często zagadywał do publiki, przybijał piątki, a nawet robił selfie. Przyznam, że obawiałem się trochę, że z uwagi na to, że Kraków był pierwszą datą na europejskiej trasie – forma artysty będzie nieco słabsza od tej obserwowanej w USA. Na szczęście szybko odetchnąłem z ulga. Pod względem formy scenicznej i wokalnej – nie było się do czego przyczepić. Przynajmniej z mojej perspektywy. Długo zastanawiałem się, do czego w tym występie mogą przyczepić się inni. Mam pewne przemyślenia. Jestem przekonany, że spora część publiki nie miała do tej pory zobaczyć Justina na żywo, a jego twórczość znali zapewne głownie z wcześniejszych płyt. Setlista była dosyć mocno wypełniona nowymi kompozycjami i, mimo że te najważniejsze utwory artysty również wybrzmiały. Zakładam, że w hali znalazło się trochę rozczarowanych tym faktem osobników. Mam jednak wrażenie, że zdecydowana większość uznała koncert za bardzo dobry.
Na koniec wypada pochylić się nad produkcją tego wydarzenia. Wszak po gwieździe tego kalibru spodziewamy się wyjątkowo dużo. I muszę powiedzieć, że pod tym względem było bardzo dobrze, mimo że sam koncert był dość skromny pod względem „zawartości dodatkowej”. W hali były dwie sceny – główna oraz dodatkowa, zlokalizowana na płycie w sektorze VIP. To właśnie na tej mniejszej scenie Justin odśpiewał wiele fantastycznych utworów w tym Suit & Tie, Say Something oraz Until The End of Time. Był to fragment koncertu nieco spokojniejszy z akustycznymi wersjami piosenek Selfish i What Goes Around… Comes Around. Fajnie, że przechodząc między scenami, JT wchodził w interakcję z publicznością na płycie i najniższym stopniu trybun. Mógł przejść niezauważony w ciszy, ale jednak wolał dać dużo radości nawet tym, których miejsca nie były najlepsze.
Był to dobry czas na odpoczęcie i pośpiewanie wspólnie z Justinem. Bardzo spodobały mi się przygotowane animacje i ogólny wygląd koncertu. W pewnym momencie zza ekranów na tyle sceny wyjechała kostka z ekranami, która w różnych momentach koncertu znajdowała się w różnych miejscach. Raz stała niczym obelisk po środku sceny, raz wisiała na Timberlake’m i tancerzami, żeby finalnie w trakcie bisu to sam Justin wspiął się na jej szczyt i dryfując nad publicznością odśpiewał kultowy już utwór Mirrors. W zasadzie ten blok ekranów to jedyny taki element dodatkowy. Nie było żadnych ogni, laserów, fajerwerków czy confetti. Nie było, bo być nie musiało. Charyzma i talent wraz z muzyką wystarczyły, żeby stworzyć niezapomniane show, które spokojnie wpadnie do mojej koncertowej topki tego roku!