Byliśmy na tegorocznym Orange Warsaw Festival! Jak w skrócie opisać tą edycję? Różnorodność, rekordy frekwencji i muzyczne zaskoczenia. Zapraszamy do relacji z wydarzenia.
Tegoroczna edycja Orange Warsaw Festival przeszła do historii jako jedno z najciekawszych wydarzeń początku lata w stolicy. Choć line-up początkowo wzbudzał mieszane emocje, w rzeczywistości okazało się, że był to festiwal pełen niespodzianek, mocnych momentów i prawdziwych popowych triumfów. Było to idealne rozpoczęcie sezonu festiwalowego! Absolutnym hitem okazał się drugi dzień festiwalu – frekwencja przeszła najśmielsze oczekiwania organizatorów. Wszystkie bilety zostały wyprzedane, a tłum, który pojawił się na terenie Toru Wyścigów Konnych na Służewcu, stworzył niezapomnianą atmosferę muzycznego święta.
Dzień 1: od przeciętności po sceniczne fajerwerki
Piątkowe koncerty rozpocząłem od występu dwukrotnej laureatki Eurowizji – Loreen. Występ ten niestety rozczarował. W mojej opinii, set był jednorodny i mało angażujący – utwory zlewały się w całość, a całości brakowało energii, która tak często towarzyszyła jej eurowizyjnym występom. Być może wczesna godzina spowodowała mój kiepski odbiór tego show.

Na szczęście kolejny koncert przyniósł bardzo pozytywne zaskoczenie – Jude York zachwycił lekkością, autentycznością i subtelną, emocjonalną oprawą muzyczną. To był jeden z tych koncertów, które przypominają, że nie trzeba być wielką gwiazdą, żeby zostawić po sobie bardzo dobre wrażenie. Początkowo nie planowałem obecności na tym koncercie, ale na szczęście zmieniłem zdanie i zdecydowanie nie żałuję! Chętnie wybrałbym się na solowe show tego artysty.
Na OWF zagrał również Michael Kiwanuka – jeden z moich ulubionych artystów w ostatnich latach. Nie byłem jednak zadowolony z ogłoszenia jego występu na festiwalu. Uważam, że średnio pasuje on do koncepcji festiwalu. Jestem też zdania, że jego solowy koncert byłby zdecydowanie ciekawszą opcja. Musze jednak przyznać, że występ należy również zaliczyć do tych udanych. Pod sceną pojawili się fani twórczości artysty, a on sam miał po prostu dobry dzień. Dobrze brzmiał wokalnie, a jego zespół był w bardzo dobrej formie. Solidny festiwalowy gig, choć szkoda, że na dużej scenie. Zdecydowanie bardziej jego twórczość pasuje do kameralnych scen.

Jamie xx postawił na klimat i minimalizm. Jego set był bardziej intymny niż spektakularny – i choć momentami brakowało efektownych wizualizacji, to całość miała swój urok. Sceptycyzm, z którym szedłem na jego występ, szybko przerodził się w satysfakcję. Czasem mniej znaczy więcej. W powszechnej opinii był to najlepszy występ Jamiego w Polsce – zdecydowanie lepszy niż te na ostatniej solowej trasie.

Bez wątpienia największą bohaterką pierwszego dnia była Chappell Roan. Jej koncert był dokładnie tym, czym powinno być headlinerskie show – z rozmachem, zaskoczeniem i ogromną dawką energii. Scenografia, kostiumy, choreografia i – przede wszystkim – muzyka złożyły się na show, które zachwyciło nie tylko publiczność na miejscu, ale także setki tysięcy śledzących relacje w social mediach. To był wybuch koloru i popowej mocy, który na długo zostanie w pamięci uczestników. Koniecznie chcemy powtórki – tak szybko, jak to możliwe!
Na koniec jeszcze rzut oka na fragment koncertu bambi – nadal nie jest to moja bajka, ale muszę przyznać, że na żywo wypadło to znacznie lepiej, niż się spodziewałem. Publika bawiła się znakomicie i chyba o to w tym wszystkim chodzi. Prawda?
Dzień 2: wokalne popisy, rave i rekordy publiczności
Sobotnie koncertowanie rozpocząłem od występu Sary James, która mimo młodego wieku, zachwyciła wokalem i sceniczną pewnością siebie. Artystka postarała się, żeby koncert brzmiał i wyglądał. Na scenie poza zespołem, towarzyszyły jej tancerki i tancerze. Wszystko było dobrze zaplanowane, a na plus należy zaliczyć ciekawe choreografię. Niestety, stojąc blisko sceny, musiałem zmagać się z problemami nagłośnienia – muzyka momentami przygłuszała wokal. Z relacji znajomych wiem jednak, że kilka metrów dalej brzmienie było już zdecydowanie lepsze. Taka specyfika tej sceny. Zdecydowanie lepiej zrobić kilka kroków w tył i cieszyć się muzyką.

Po krótkiej przerwie na nawodnienie i posiłek, przyszedł czas aby scenę główną przejęła Marina, która przyciągnęła tłumy i – trzeba to jasno powiedzieć – dała znakomity popowy show. W trakcie wystepu, walijska wokalistka zaprezentowała bardzo przekrojową setlistę. Były utwory z debiutu, bangery z Electra Heart oraz oczywiście najnowsze single z niewydanego jeszcze PRINCESS OF POWER. Dawno nie miałem okazji słuchać jej na żywo, a ten koncert przypomniał mi, jak dużą siłą dysponuje jej repertuar. Po tym występie z pewnością wrócę do jej dyskografii. Mam nadzieję, że artystka wróci jesienią do Polski – wtedy barierki będą moje!

Kulminacją wieczoru była fantastyczna Charli XCX, która wciągnęła festiwalowiczów w rave’owo-hyperpopową ekstazę. Bez wielkich wizualnych fajerwerków – całość opierała się na energii, rytmie i bezpośrednim kontakcie z publicznością. To wystarczyło, by stworzyć niezapomnianą atmosferę i udowodnić, że brat summer naprawdę trwa i będzie trwać wiecznie!. Jej koncert przyciągnął rekordową publikę – takiej liczby osób pod główną sceną OWF nie widziano od lat. Było pięknie, było głośno, było magicznie! Takich koncertów potrzebujemy!

Podsumowanie
Orange Warsaw Festival 2025 może nie miał najbardziej spektakularnego line-upu w swojej historii, ale udowodnił, że w muzyce chodzi nie tylko o głośne nazwiska. Liczy się energia, zaskoczenie i to, co dzieje się między sceną a publicznością. A tego w tym roku było naprawdę sporo. Świetna organizacja, mocne koncerty i niezapomniana atmosfera sprawiły, że to była edycja, którą zapamiętamy na długo. Tak jak wspominałem, było to znakomite rozpoczęcie festiwalowego lata. Teraz pora na regenerację i widzimy się w lipcu na Open’er Festival!