Avenged Sevenfold – Life Is But a Dream… [recenzja]

5
1735
Life Is But a Dream
fot. facebook.com/AvengedSevenfold

W piątek, 2 czerwca, odbyła się premiera nowego albumu Avenged Sevenfold, zatytułowanego Life Is But a Dream… – pierwsze wydawnictwo rockowej grupy z Kalifornii od niemal siedmiu lat.

Zgodnie z zapowiedziami, Life Is But a Dream… jest albumem rzucającym wyzwanie tradycyjnemu podejściu do rocka. Załoga Avenged Sevenfold po raz kolejny zupełnie zaskoczyła fanów eksperymentalnym brzmieniem, tworząc prawdopodobnie swój najbardziej szalony longplay w historii.

Mocne, psychodeliczne otwarcie

Game Over – utwór otwierający nadaje od samego początku wyraźnie psychodeliczny klimat, kontynuowany na różne sposoby przez cały album. Po marzycielskim i dość subtelnym gitarowym intrze, zespół atakuje ciężkim, punkowym riffem i mocnym wokalem. Prowadzący gitarzysta Avenged, Synyster Gates, zaznacza swoją obecność pierwszym gitarowym solo. Pod koniec klimat się uspokaja, a lirycznie znajdujemy nawiązanie do tematu całego albumu:

Can’t you see? Life is but a dream, anyway…

Mattel – chłopaki z Avenged kontynuują łączenie metalowych wstawek z elementami progresywnymi – tym razem szczególnie widocznymi w wyjątkowo bajkowym refrenie. Z tej bajki budzi nas mocny scream wokalisty M. Shadowsa, poprzedzający kosmiczną solówkę gitarową (i technicznie, i pod względem zastosowanych efektów). Doskonałą robotę wykonał na perkusji Brooks Wackerman. Zmiany tempa w trakcie trwania utworu czynią go nader dynamicznym i interesującym.

Kolejne następują dwa single Nobody oraz We Love You, znane już fanom przed premierą albumu.

Ballady i utwory z zaświatów

Cosmic – ta piękna i nostalgiczna ballada przywodzi na myśl najbardziej kultowe wydania zespołu Pink Floyd. Można nawet powiedzieć, że w tym utworze ekipa Avenged zestawiła kilka różnych balladek i połączyła je w jedno progresywne dzieło. Zachwyca niemal dwuminutowa solówka Synystera – unosi wręcz słuchacza w mistyczną podróż między światami.

Beautiful Morning – w kontraście do cukierkowego tytułu, ten utwór posiada najcięższy, najbardziej mroczny klimat. Muzycznie może skojarzyć się z pierwszym, gniewnym albumem Stone Sour. Potężną robotę dla nastroju robi niezwykle ciemny, wręcz gęsty refren, który będziecie mieli ochotę słuchać w kółko.

Easier – panowie z Avenged odważyli się wykorzystać utwór napisany jeszcze razem ze zmarłym w 2009 roku oryginalnym perkusistą – słynnym The Revem. Utwór Easier był znany fanom jako demo z czasów nagrywania tytułowego albumu Avegned Sevenfold z 2007 roku. Muzycy przy okazji Life Is But a Dream… zastosowali pewną wariację na jego temat, utrzymaną w kosmicznym, galaktycznym klimacie.

G. (O). (D).

Tryptyk G, (O)rdinary oraz (D)eath to zdecydowanie najbardziej pokręcony aspekt całego albumu. Muzycznie to połączenie radiowego rocka dawnych lat, Daft Punk i pewnego rodzaju mrocznej ballady. Tytuł utworu G tak naprawdę czytany jest z góry na dół po liście utworów i brzmi GOD. Zespół snuje sarkastyczną narrację Boga na temat stworzenia i funkcjonowania świata. Pod koniec (O)rdinary następuje punkt kulminacyjny – moment samobójstwa, o którym wspomina utwór otwierający, Game Over. (D)eath jest zaś opisem tego momentu i wizji po nim następującej.

Life Is But a Dream… – tytułowy utwór, zamykający cały album, to trwające cztery i pół minuty solo na fortepianie. Można powiedzieć, że jak na psychodeliczny i nieziemski charakter całej płyty – ciężko było sobie wyobrazić lepszą puentę. Zawiera w sobie doskonale nastrój, towarzyszący słuchaczowi przez pełen jej odsłuch. Jako podsumowanie – strzał w dziesiątkę.

Autor: Aleksander Rupik

5 1 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
5 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Arkadiusz
Arkadiusz
1 rok temu

No cóż, nie napiszę niczego, co chciałbym napisać recenzując ów album. Dla mnie to hohsztaplerka level max. Bo o ile “Hail To The King” można nazwać odtwórczym ze względu na zrzynki z Metallici, tudzież G’n’R, o tyle tego najnowszego działa z pewnością nie można nazwać progresywnym, tylko dlatego, że panowie łączą patenty Pink Floyd, Slayera i Bóg wie, czego jeszcze w jednym kawałku. Spajając to kompletnie niestrawnym klejem. Ja się tu doszukałem totalnych inspiracji z SOD, PF, Alice In Chains, Slayera, Mety, NiN, Zappy, Yes i ELO, choć to pewnie nie wszystko. Progres znaczy postęp, a o jakim tu postępie mowa, gdzie sklejono tysiąc obcych motywów za pomocą gówna??? Cały ten album, odnosząc się do porównań kulinarnych, brzmi, jakby dopaść wspaniałą wołowinę, szafran, świetne, czerwone wino i… naszczać w to wszystko przed zaserwowaniem. Nie ulega wątpliwości, że Synyster Gates jest jednym z najgenialniejszych muzyków (gitara, klawisze) w dzisiejszym show-businessie, ale problem A7X polega na tym, że nie mają kompozytora z prawdziwego zdarzenia. A postawa jednego z moich onegdaj najulubieńszych wokalistów – Matta Sandersa – wydaje się być kompletnie odklejona. Ciśnie sobie bekę z krytyki. Ciekaw jestem, w jakie osłupienie wpadnie, gdy pieniądze na koncie przestaną się zgadzać. A tak będzie! I czy to będzie aż tak zabawne?
Dla mnie A7X skończyło się na “NIghtmare”, które zażarło… głównie dzięki Portnoyowi. Coraz bardziej czuję, że chłopaki pochowali Księdza razem z jajami, teraz pozostało jedynie odgryzanie własnego ogona, bo marka to jeszcze znamienita.Ale to już zabrnęło tak daleko, że nie wiem, czy kolejna płyta może skasować okres błędów i wypaczeń. Mówię to z wielkim żalem, ale sądzę, że to już koniec….

Bartek
Bartek
1 rok temu

@Arkadiusz
Poczytaj czym jest rock progresywny, bo album doskonale wpisuje się w ten gatunek. Z tego co piszesz to najlepiej jakby wydali n-ty album będący tym samym. Jeśli M Shadows robiłby muzykę tylko dla kasy to by stworzyli kolejny album w stylu sprzed 15 lat co przy okazji zaoszczędziłoby im masę roboty.

Ja tam właśnie uwielbiam A7X za to, że ciągle czymś zaskakują. Każdy album od początku był jakąś ewolucją zespołu i jedynie Hail to the King był dla mnie czymś odtwórczym. Przesłuchałem Life is but a Dream po raz pierwszy i byłem skonfundowany, bo oczekiwałem czegoś innego. Po czym przesłuchałem później jeszcze na spokojnie dwa razy i uważam, że jest to całościowo jeden z najlepszych albumów rockowych od bardzo dawna. Mam wrażenie, że od kilkunastu lat praktycznie każda nowa płyta rockowa to jest w kółko to samo. The Stage było pod tym względem ciekawe, bo już jakoś eksperymentowało, ale LIBAD odleciał w kosmos.
Najbardziej śmieszy mnie teraz to narzekanie ludzi za kierunek A7X, bo kilkanaście lat temu było hejtowane za to, że z metalu zaczęli grać mainstream rocka, a teraz jak z niego wychodzą to nagle oburzenie, że nie grają dalej tego samego.

Arkadiusz
Arkadiusz
1 rok temu

Nie muszę czytać, co to rock progresywny, gdyż “siedzę” w tym gatunku od kilkudziesięciu lat i właśnie głównie stąd moje oburzenie. Każdy z tuzów proga generalnie z założenia łamał standardy, ale nawet te pierwsze dwie, totalnie popieprzone płyty PF były spójne i… własne. Na tym LP słyszę wyższy poziom korzystania z zapożyczeń, kompletnie z dupy wziętych, do tego jeszcze niechlujnie dopasowanych. Wokal Shadowsa leży i kwiczy. Jedyny plus, to gitary i klawisze Gatesa.
Oczywiście, nie jest moim marzeniem, żeby A7X nagrywali kolejne Hail To The King, bo choć to solidny album, to niesamowicie wtórny. Natomiast nie pogardziłbym kierunkiem w którym poszli na Nightmare, choć Avenged Sevenfold też była świetna, z kompletnie dziwnym, ale jakże smakowitym A Little Piece Of Heaven. Na tej płycie w wielu miejscach usiłują do tego nawiązywać, tylko skutek nie ten. To, co urzekało mnie w A7X na tle całej sceny, była jakaś taka świeżość i energia. No właśnie – była.

Czuję, że również COVID zrobił tu swoje. Wiele albumów wydanych po pandemii okazywało się jakoś tak “wymęczonych”. A wynikało to z nadmiaru riffów nagromadzonych przez kompozytorów i niemożności ogrania na żywo. Zaczynało się więc klejenie tego wszystkiego do kupy. Mało tego – pandemia w wielu przypadkach uczyniła taki tryb pracy standardem i tak już zostało. Chwilami zastanawiam się, czy to jeszcze sztuka, czy już tylko rzemiosło. I nie chodzi o to, czy to mainstream, czy nie (bo ta granica jest płynna) ale o to, żeby być szczerym w tym, co się robi, a nie zwalać kompletny chaos na płycie na skutki zażywania DMT itp. bzdury. Może jestem zbyt nieobiektywny, ale czekałem na tą płytę z wielkimi nadziejami, a dostałem coś, co mnie zwyczajnie rozwścieczyło.

Grzegorz
Grzegorz
1 rok temu

Dla mnie płyta roku! Nikt ich nie przebije 💪Tutaj po prostu wszystko gra 👊💪Nie da się być bardziej progresywnym 😆

Michał
Michał
1 rok temu

@Grzegorz – to żeś teraz walnął. A7X są raczej regresywni z każdym kolejnym krążkiem od czasów Nightmare.