Jak wszystkim wiadomo – nie należy oceniać książki po okładce ani po samym tytule. Niech nie zwiedzie Was więc to, co widać na pierwszy rzut oka, bo Życie Violette to opowieść pełna emocji i – w odróżnieniu do okładki – wcale nie jest tak lekka i bajeczna, jak mogłoby się wydawać.
Posada dozorcy cmentarza nie jest raczej pracą, za którą ludzie – nomen omen – gotowi byliby zginąć. Tym bardziej nie jest to miejsce, w którym widzielibyśmy jeszcze młodą kobietę. A jednak, tytułowa bohaterka powieści Życie Violette autorstwa Valerie Perrin całe dnie spędza na cmentarzu, właśnie jako dozorczyni jednego z francuskich miejsc wiecznego spoczynku. Jakby tego było mało, jej nazwisko wręcz idealnie pasuje do zawodu, bo brzmi ono Toussaint, czyli po polsku: Wszystkich Świętych. Jednak Violette nie narzeka na swoją posadę, a wręcz ją lubi – dba o nagrobki, pomaga odwiedzającym i pielęgnuje swój ogródek.
Wiedzie spokojne życie (co prawda – w większości wśród już nieżywych), aż do momentu, gdy na jej drodze pojawia się mężczyzna. Brzmi to trochę jak tani romans, ale nic bardziej mylnego. Pojawił się on na cmentarzu Violette niejako z misją, a właściwie ostatnią wolą matki. I w tym momencie sprawy się komplikują – odzywa się przeszłość, która ma to do siebie, że ma wpływ na teraźniejszość, a co za tym idzie – na przyszłość. W końcu wspomnienie nigdy nie umiera, po prostu zapada w sen. Poukładane i spokojne życie Violette zostaje zburzone i poddane próbie.
Oda do życia we wszystkich jego odcieniach i do radości z małych rzeczy
Takie zdanie widnieje na tyle książki. I znowu – trochę paradoksalnie w zestawieniu z zawodem, którym para się bohaterka. Jednak z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że jest ono stuprocentowo trafne. Jedynie co bym dodała, to to, że powieść Perrin jest przesiąknięta emocjami. Czytając Życie Violette przechodziłam przez przeróżne stany – od złości, przez głęboki smutek (jest to jedna z niewielu książek, przy których poleciała mi łza), aż po chwile radości i ekscytacji. Książka napisana tak, że każdy kolejny kończący się rozdział nie pozwalał odłożyć jej na półkę, po prostu trzeba było czytać dalej.
Trudno pisać o Życiu Violette tak, żeby nie zdradzić niczego z fabuły. Na czterystu osiemdziesięciu stronach przewija się tyle historii, tyle zwrotów akcji, tyle emocji, że trudno to ująć w słowach. Bohaterowie, za którymi z początku nie przepadałam, z upływem czasu i przeczytanych stron stawali w innym świetle. Sytuacje, które z pozoru wydawały się jasne – z każdą kartką odkrywały swoje inne oblicza. Nie wszystko jest tak proste, jak wydaje się na pierwszy rzut oka.
Widząc okładkę powieści Perrin nie spodziewałam się takiego emocjonalnego ciosu. Oczywiście, widziałam, że jest ładna, jednak nie sądziłam, że Życie Violette aż tak mnie uderzy. Dlatego jeśli ktoś z Was pomyślał, że to lekka historia, niestety się pomylił. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to pozycja, z którą naprawdę warto się zapoznać.