Pieczeń dla Amfy to wydana w zeszłym roku debiutancka powieść Salci Hałas; powieść, dodajmy, doceniona, zdobyła bowiem Nagrodę Literacką Gdynia, a nominowana była również do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Jakie wrażenie wywarła na mnie?
Nie jestem do końca pewien, a jaki sposób odpowiedzieć na postawione przez siebie pytanie, najodpowiedniejszym słowem będzie jednak chyba „niejednoznaczne”. Jest to z jednej strony książka typowo kobieca, z drugiej natomiast porusza wiele uniwersalnych problemów. Z wierzchu wydaje się dość płytka, nieco głębiej skrywa jednak pokaźne pokłady rozmaitych barw i uczuć. Miejscami zabawna, częściej smutna, nierzadko poruszająca. Nastroje zmieniają się iście kalejdoskopicznie, czemu sprzyja sposób, w jaki autorka postanowiła Pieczeń napisać – w moim odczuciu bardzo rozbiegany i chaotyczny.
W książce znajdziemy dwie główne bohaterki (no, w zasadzie dwie i pół, ale o tym za moment) – pierwszoosobową Marię Manię oraz jej przyjaciółkę Elwirkę. Mania pracuje na przycmentarnym stoisku z kwiatami, Elwirka jest ekspedientką w Żabce, łączy je natomiast wspólne (mniej więcej) miejsce zamieszkania: najdłuższy w Polsce blok mieszkalny, czyli gdański Falowiec. Panie spotykają się na spacerkach, podczas przerw w pracy, wyprowadzania psa Marii (czyli tytułowej Amfy) czy podczas wieczornych posiadówek przy winie lub skrętach. Spotkania te wypełnione są rozmowami, które stanowią przeważającą część książki. Od spraw związanych z codziennością, jak praca i zakupy, przez narzekanie na swoich mężczyzn (tu przoduje Elwirka i jej Łysy), do rozmów egzystencjalnych, miejscami niemal filozoficznych.
Gdzieś pośród tych konwersacji swoją obecność zaznacza jeszcze jedna bohaterka Pieczeni dla Amfy – dziewczynka zombie. Postać bardzo enigmatyczna, dla niejednego czytelnika będzie na pewno stanowić przez jakiś czas zagadkę. Stanowi pewien okruch świadomości Mani, wyparte wspomnienia i traumy, zamknięte w fantasmagorycznej nawet formie. Jeśli prawdą jest to, co mówi się o debiutach – mają być one zawsze bardziej „autobiograficzne” niż późniejsze książki – to stanowić może ona również bardzo osobiste i miejscami przejmujące świadectwo depresji. Temat ten jest zresztą poruszany na kartach książki niejednokrotnie.
Jak się to czyta?
Pieczeń napisana została w bardzo specyficzny sposób, którzy niektórzy pokochają, a inni znienawidzą. Osobiście skłaniam się bardziej ku tej drugiej postawie – lektura była dla mnie momentami bardzo męcząca.
Dlaczego?
Niemal każde zdanie rozpoczyna się od nowego akapitu.
Jest to ciekawy zabieg.
Poprzez przedstawienie pewnych myśli w taki właśnie hasłowy (z braku lepszego słowa) sposób, można je wyraźniej zaakcentować.
W taki sposób została jednak napisana całość tej pozycji.
Co, na dłuższą metę, mnie osobiście wytrącało czasem z równowagi.
Jeśli chodzi o sam język, jakim została napisana, to nie mam się do czego przyczepić. Jest barwnie, różnorodnie i dosadnie. Widać, że autorka bawi się słowem, i to bawi wcale nieźle – sam nieraz uśmiechnałem się pod nosem po zobaczeniu któregoś z jej potworków językowych. Znajdziemy tu dużo neologizmów, wulgaryzmów, w przypadku wyrazów obcych króluje zapis fonetyczny. Jest bardzo… nowocześnie? Nie widzę w tym nic złego, taka forma nie wpasuje się jednak z pewnością z gust każdego czytelnika.
Czy warto?
Pieczeń dla Amfy jest zadziwiająco złożoną i głęboką opowieścią o trudach dnia codziennego. Troski o sprawy mniejsze i większe, nadzieje, rozczarowania, ból, radość, szczęście i rozpacz – jak zaznaczyłem wcześniej, znajdziemy tu cały kaledoskop emocji. Zapewne bardziej podpasuje kobietom, chociażby ze względu na ilość typowo kobiecych pogaduch, jakich jesteśmy podczas lektury świadkami, jednak każdy powinien znaleźć tu przynajmniej kilka myśli, które w jakiś sposób go poruszą.