Natalia Fiedorczuk w swoim debiucie nie pozostawia obecnym i przyszłym matkom wątpliwości – nie macie innego wyjścia, jak pokochać centra handlowe. Te jaskrawe, nasiąknięte zapachem odświeżacza powietrza, akustycznie nieznośne przestrzenie, staną się waszym drugim domem.
Czy to książka, w której znajdę realne porady dotyczące macierzyństwa?
Nie, wręcz przeciwnie. To raczej książka złożona z codziennych prób stawienia czoła wyzwaniu, jakim jest wychowanie dziecka. Opowiada ona o balaście odpowiedzialności, którego Lucyna, główna bohaterka, po urodzeniu dziecka już nie zrzuci. To książka o samotności. W rzeczywistości opisywanej przez Fiedorczuk żadne dotychczas znane sposoby, codziennie utrwalane kody ułatwiające kobietom macierzyństwo, okazują się nie działać. Cały system zawodzi. Poród wywraca życie Lucyny do góry nogami i okazuje się, że relacji ze swoim nowym dzieckiem, nowym ciałem i nowym życiem będzie musiała nauczyć się sama.
Czy to książka, w której znajdę praktyczne porady dotyczące spędzania czasu wolnego z dzieckiem?
I tak i nie. To książka, z której wyłania się obraz Polski późnego kapitalizmu. Okazuje się, że na wyjałowionej, zalanej betonem pustyni, matki nie mają gdzie indziej podziać się z dzieckiem, jak właśnie w centrum handlowym. W momencie, w którym odseparowaliśmy od reszty świata ostatni plac zabaw i przyczepiliśmy do jego płotu tabliczkę z napisem “teren prywatny”, kolorowe hale wydają się być bardzo kuszącą, bezpieczną opcją. Monotonna, lekko transowa muzyka usypia bobasa, natomiast równa powierzchnia, po której z łatwością sunie wózek, nie pozwala mu się obudzić. To właśnie tutaj matki spędzają każdą cenną minutę swojego wolnego czasu. Wolnego, czyli tego, w którym dziecko akurat śpi. Kiedy się obudzi, jest tu przecież przewijak, stoiska z chrupkami, zabawkami i pieluchami. Jednak do tego czasu matka z czystym sumieniem może pić kawę i scrollować Facebooka. Zaraz, pije kawę przy karmieniu piersią? Jak jej nie wstyd?
Czy to książka, dzięki której dowiem się, gdzie znaleźć kobiety w sytuacji podobnej do mojej?
Tak, Lucyna na swojej drodze spotyka wiele podobnych sobie kobiet. Centra handlowe są prawdziwym wybiegiem dla Matki Polki, uczesanej w wygodny kucyk z lekko tłustych włosów, ubranej w poplamioną, bawełnianą koszulkę i legginsy, wyglądającej mniej schludnie od własnych dzieci. Wśród nich są oczywiście te wyrodne matki. Przeciskają się z wyjącymi sześciolatkami przez sklepowe alejki, odmawiając im kolejnej zabawki. Jak śmieją zajmować sobą tyle powierzchni i robić przy tym tyle hałasu? Są też te zwyrodniałe. Siedzą z wózkami i puszką piwa lub papierosem w parku obok. W tym przypadku sprawę należy czym prędzej nagłośnić na Internetowym forum dla matek lub Facebookowej grupie sąsiedzkiej. Są też te o zacięciu perfekcjonistki, przeciskające przez filtr Instagrama zdjęcie rozochoconej buzi trzylatka na zjeżdżalni. Przesadnie słodkie, zbyt zaangażowane, zakochane we własnym dziecku. Jak im nie wstyd?
Czy to na pewno książka o macierzyństwie?
Tak, ale zupełnie inna od tych, które znajdziecie na dedykowanych temu zagadnieniu półkach. Bowiem do głosu w tym temacie wreszcie dopuszcza główną zainteresowaną – matkę. Fiedorczuk, przyjmując w swojej książce taką perspektywę, odsłania pewien paradoks – kobieta po wydaniu na świat dziecka, zostaje sama. Koleżanki po baby shower piją “rozchodnego”, opadają emocje, gasną światła, blakną kolory. To książka o izolacji. Od swojego ciała, od siebie, od społeczeństwa. Kobieta w ciąży najpierw uświadamia sobie, że osoby z zewnątrz w pierwszej kolejności widzą brzuch, chwilę później jego właścicielkę. Następnie spostrzega, że jej rzeczywiste uczucia względem własnego dziecka odbiegają znacznie od rozpowszechnionego wizerunku matki. Nikt więc nie rozumie, jak matka tej cudownie zaróżowionej, roześmianej buźki może mieć depresję oraz jak jej w ogóle nie wstyd mieć depresję – czy nie wie, jaki to może mieć wpływ na dziecko?
Czy to książka, odradzająca macierzyństwo?
Rzeczywiście, może się tak wydawać, ale nie. To książka stawiająca na pierwszym miejscu kobietę. Dostrzegająca w niej przede wszystkim człowieka, nie rolę matki, czy żony. Fiedorczuk w Jak pokochać centra handlowe szuka rozwiązań umożliwiających osobom aktualnie sprawującym rolę matki małego dziecka udźwignięcie tej odpowiedzialności. Jej bohaterka, Lucyna, chodzi na zbiorową terapię, podczas której kobiety wreszcie mówią o macierzyństwie tak, jak chcą o nim mówić. Okazuje się, że doświadczenie izolacji u matek jest zjawiskiem powszechnym. Mieszkają daleko za granicą, przy mężczyźnie, który zarabia. Żyją w dużym mieście, poza rodzinnym domem, bez pomocnej babci lub życzliwej przyjaciółki. Boją się, co powiedzą sąsiedzi, kiedy kolejny raz dziecko rozdziera ataku płaczu. Nie poproszą o pomoc, skoro ich pierwszym odruchem jest myśl, że przecież wszystkiemu winna jest matka.
Ta książka porusza jeszcze szerszy problem
Matki u Fiedorczuk są smutnym elementem miejskiej scenografii. Niedospane, niezadbane, niedające sobie rady z dzieckiem, zirytowane, smutne. Gdzieś w oddali można jeszcze dosłyszeć z widowni – a mogłaby się rozwijać, studiować, robić karierę, wyglądać. To jest książka o kobietach w ogóle. Z wielką empatią traktująca o tym, jak nieczuły patriarchat wpycha się do każdej dziedziny naszego życia. Nie chcesz mieć dzieci? Jesteś egoistką, z resztą zmieni ci się, kiedy będzie już za późno. Oczekujesz dziecka? Za chwilę będziesz wózkową. To znane nam, kobietom, negowanie każdej podjętej przez nas decyzji. I przyklaskiwanie tym praktykom, ponieważ ostracyzm społeczny napędza również nieufność i podejrzliwość matek do innych kobiet z dziećmi.
To książka stanowiąca wstęp do dyskusji na temat naszych podstawowych praw
Skoro istnieje matka i dziecko, a gdzieś pomiędzy przewidziane jest miejsce również dla ojca, to muszą istnieć pewne regulacje prawne, które ułatwią tej trójce wspólne życie. Dla takiej rodziny nie ma jednak miejsca w wolnorynkowej pustyni późnego kapitalizmu. Jesteś roszczeniową krową, jeśli oczekujesz, że pracodawca zapłaci ci za urlop, podczas którego będziesz pracować nad wychowaniem zdrowego obywatela tego kraju. 20 tygodni zdecydowanie powinno wystarczyć, po tym czasie możesz czekać na ogłoszenie list dzieci przyjętych do żłobka. Nie daj Bóg, by twoje dziecko chorowało. Jeśli przyprowadzisz do żłobka dziecko z katarem bakteryjnym, to ty zostaniesz zniszczona w Internecie, nie twój pracodawca, który odmówił ci dnia urlopu. Wszystkiemu zawsze winna jest matka, bo matka wie najlepiej. Łagodniej oceniani są ojcowie, których próby stawiania czoła rodzicielstwu traktowane są z radością, nadzieją, empatią. Każdy rozczuli się widokiem ojca z dzieckiem. Pogratuluje, że mimo błędów, daje radę. Matka ma natomiast wszystko umieć, ma spajać, ma być w domu. Brzmi jak wpajane do niewieścich głów przekonania rodem z XVIII wieku? Nie, to wciąż utarte schematy myślowe, z którymi Fiedorczuk próbuje walczyć.